Jakub Budohoski: Wybory prezydenckie w USA szansą i sygnałem ostrzegawczym dla UE
Zbliżające się wybory prezydenckie w USA powinny być dla UE sygnałem ostrzegawczym. Retoryka kampanii i nastroje wyborców powinny uświadomić Europejczykom, że dzień, w którym społeczeństwo amerykańskie opowie się za polityką izolacjonizmu, może jednak kiedyś nadejść.
Jak na ironię George W. Bush, który swoje zwycięstwo w wyborach roku 2000 zawdzięczał w dużym stopniu krytyce prezydenta Clintona, za jego jednostronny i arogancki sposób prowadzenia polityki zagranicznej USA, poddawany jest obecnie podobnym ocenom. Nie dziwi więc fakt, że sprawy międzynarodowe są tematem przewodnim także obecnej kampanii prezydenckiej za oceanem. Europa powinna być żywo zainteresowana jej przebiegiem i wynikiem. Polska – być może – szczególnie.
Charakterystyczne dla tegorocznych wyborów w Ameryce jest to, że nie zamierzają startować w nich żadni członkowie ustępującej administracji. Powodów takiego stanu rzeczy wyjaśniać nie trzeba; praca z George’em Bushem to obecnie raczej obciążenie, niż atut. Dlatego również dwaj czołowi kandydaci (John McCain i Barack Obama) obiecują zmianę („change”), także – a może przede wszystkim – w dziedzinie polityki zagranicznej. Jej zakres i głębokość zależeć mogą od wielu czynników. Niemniej jednak negatywny stosunek większości Amerykanów do neokonserwatyzmu ustępującego prezydenta wydaje się stwarzać dla Europy pewną szansę.
Bruksela powinna wykorzystać najbliższe miesiące na zasygnalizowanie następcy Busha (oraz jego wyborcom), w jakich kwestiach, przede wszystkim, chciałaby widzieć nową jakość. Unia Europejska musi poinformować zarówno opinię publiczną w USA, jak i samych kandydatów, o swoich oczekiwaniach, zamierzeniach, a nawet żądaniach, gdy ci będą jeszcze w trakcie kampanii. Pomoże to zmusić polityków do zajęcia stanowiska publicznie. Z tak wypowiedzianych słów, nowemu prezydentowi trudniej będzie się wycofać po zaprzysiężeniu, 20 stycznia 2009 r. Ponadto w ten sposób Bruksela będzie mogła narzucić ton rozmowom ze swoim partnerem w Waszyngtonie, a to zawsze skuteczny sposób na wzmocnienie pozycji negocjacyjnej.
Trudności z uzgodnieniem stanowiska w ramach UE
Jednak, jak wiadomo, na zabranie głosu w sprawach dotyczących Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa (WPZiB) Unia Europejska potrzebuje zgody wszystkich państw członkowskich. Wypracowanie jednego stanowiska w ramach Wspólnoty to proces długotrwały, który często, zanim zakończy się porozumieniem, prowadzi do impasu. Tak więc – w najgorszym wypadku – po wyczerpaniu biurokratycznych procedur lista życzeń wobec nowego prezydenta USA mogłaby pozostać pusta. Z pewnością główni unijni gracze nie chcieliby stwarzać wrażenia, że dają następcy Busha swoistą carte blanche.
Wniosek z tego płynie prosty: problemy w dwustronnych stosunkach Unii Europejskiej z sojusznikami wynikają często raczej z niezdolności jej państw członkowskich do zajmowania wspólnego stanowiska, niż z niechęci sojuszników do wysłuchiwania argumentów. Znaczące zmiany w tym zakresiemiał wprowadzić Traktat Lizboński. Został on jednak niedawno odrzucony przez Irlandczyków i jego przyszłość jest coraz bardziej niepewna. Choć Traktat miał wejść w życie dopiero w 2009 r., pytanie o skutki jego odrzucenia może przesłonić problematykę stosunków z USA w kontekście listopadowych wyborów prezydenckich. Przejęcie prezydencji w Unii przez Francję, na drugą połowę 2008 r., może ten problem jeszcze bardziej zaostrzyć i skomplikować; trudne stosunki osobiste pomiędzy prezydentem Nicolasem Sarkozym a kanclerz Angelą Merkel nie są bowiem tajemnicą.
Tematy do poruszenia
Powyższe rozważania zdają się prowadzić do (mało optymistycznej) konkluzji, że Wspólnota – jeżeli ma mówić jednym głosem – zmuszona jest podnosić jedynie najmniej kontrowersyjne kwestie polityki zagranicznej. W kontekście wyborów prezydenckich w USA mogą to być: wezwanie do jak najszybszego zamknięcia amerykańskiego więzienia w Guantanamo; sposób traktowania jeńców podejrzanych o działalność terrorystyczną; kwestie ochrony środowiska i większego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w przeciwdziałanie zmianom klimatycznym na świecie. Charakterystyczne dla tych problemów jest to, że są one jednymi z głównych przyczyn stale rosnącej niechęci wobec Ameryki wśród europejskiej opinii publicznej. Nawet najbardziej proamerykańskim przywódcom państw Unii utrudniają one więc udzielanie poparcia dla Waszyngtonu w trudnych chwilach. To czyni je kwestiami ważnymi.
Ponieważ nie sposób obecnie przewidzieć wyniku listopadowych wyborów za oceanem, Bruksela powinna również dołożyć starań, by swe przesłanie zaadresować do wszystkich głównych graczy. Dlatego też należałoby poruszyć jedynie takie kwestie, w których zarówno Demokraci, jak i Republikanie, prawdopodobnie zajęliby pożądane stanowisko. Przypadkowo, czy nie, wydają się to być niemal te same kwestie, w których państwa członkowskie mogłyby mówić jednym głosem.
Zmiana subtelna, lecz istotna
Jak podkreśla wielu komentatorów, listopadowe wybory w Ameryce mogą wcale nie przynieść przełomu, jeżeli chodzi o politykę zagraniczną USA. Niezależnie od ostatecznego ich wyniku, w kluczowych zagadnieniach panować ma niemal ponadpartyjna zgoda. Jednym z najlepszych przykładów na powyższe może być niedawne stwierdzenie senatora Obamy, że nie wykluczyłby wysłania oddziałów amerykańskich na terytorium Pakistanu, nawet bez zgody władz w Islamabadzie. Fakt, że jeden z najgłośniejszych krytyków wojny w Iraku dopuszcza możliwość naruszenia suwerenności sprzymierzonego państwa w pościgu za terrorystami, rzeczywiście stawia pod znakiem zapytania możliwość zasadniczej zmiany po 20 stycznia 2009 r.
Powyższe nie oznacza jednak, że nie może zmienić się sposób, w jaki Ameryka realizuje swoje interesy za granicą. Oznacza to jedynie, że polityka zagraniczna administracji Busha była w równym stopniu zdeterminowana przez światopogląd jej członków, co przez ocenę interesów narodowych USA, które w wielu aspektach rozumiane są podobnie przez Republikanów i Demokratów. Natomiast forma – lub styl – realizowania tych interesów, pozostawiają znaczne pole manewru. Właśnie tego, przede wszystkim, powinni od nowego prezydenta USA oczekiwać przywódcy państw Unii Europejskiej. Wspomniane już kwestie, w których porozumienie jest możliwe, mieszczą się częściowo w tej pożądanej zmianie stylu.
Należy również podkreślić, że w interesie Europy nie leży radykalna zmiana amerykańskiej polityki zagranicznej. Trudno obecnie wymienić choć jednego europejskiego przywódcę, który by się za takim rozwiązaniem opowiadał. W interesie Europy jest zmiana, która znacząco ułatwiłaby politykom Unii popieranie następcy Georga Busha i realizowanie wspólnych interesów. Te z kolei obejmują tak ważne kwestie, jak: powstrzymanie nuklearnych ambicji Iranu; poszerzenie NATO; operację w Afganistanie, a nawet – przyszłość Iraku. Mogą one być realizowane wspólnie przez Europę i Amerykę jedynie wówczas, gdy przestaną być postrzegane, jako czysta amerykańska Realpolitik, a zaczną się jawić jako wspólny wysiłek w celu zapewnienia światu bezpieczeństwa i stabilizacji.
Nadchodzące wybory sygnałem ostrzegawczym dla UE
W ten sposób wydaje się nabierać kształt (być może najważniejsze) przesłanie Europy do przyszłego amerykańskiego prezydenta, a także jego wyborców. Jest to apel o utrzymanie przez Waszyngton zaangażowania w sprawy światowe i nie uleganie pokusie izolacjonizmu, w najłagodniejszej nawet jego formie. Europa bowiem nie jest – i prawdopodobnie długo jeszcze nie będzie – zdolna do przejęcia od Ameryki kosztów i ciężarów związanych z utrzymaniem międzynarodowego systemu bezpieczeństwa zbiorowego.
Dlatego też zbliżające się wybory prezydenckie w USA powinny być dla UE sygnałem ostrzegawczym. Niezależnie od tego, kto zatryumfuje w listopadzie, retoryka kampanii i nastroje wyborców powinny uświadomić Europejczykom, że dzień, w którym społeczeństwo amerykańskie opowie się za polityką izolacjonizmu, może jednak kiedyś nadejść. Jeżeli bowiem – co najbardziej prawdopodobne – nowy prezydent USA nie zmieni zasadniczo polityki zagranicznej tego państwa, jego następcy mogą już zostać do tego zmuszeni przez coraz bardziej zaabsorbowanych swoimi sprawami wyborców. W interesie wszystkich państw Unii Europejskiej leży, by Wspólnota była na taką sytuację przygotowana.
Oznacza to, po pierwsze, konieczność przeprowadzenia zmian w sposobie podejmowania decyzji w ramach WPZiB. Dlatego też tak ważne jest ratowanie choćby części zapisów Traktatu Lizbońskiego w tym zakresie; szacunek dla decyzji Irlandczyków nie może oznaczać zahamowania procesu integracji w ogóle. Biurokraci w Brukseli są mistrzami w znajdowaniu wyjść z takich patowych sytuacji i teraz jest czas by wykorzystać ich talenty.
W dalszej perspektywie wymagane będzie również zwiększenie unijnych wydatków na cele WPZiB. Środków zaś z pewnością trzeba będzie szukać m. in. w cięciach wydatków na inne polityki UE. Dotyczyć to może także jednej z najdroższych – Wspólnej Polityki Rolnej, której Polska jest jednym z głównych beneficjentów. W sytuacji, gdy na arenie międzynarodowej Rosja postępuje coraz bardziej asertywnie, państwa graniczne Wspólnoty powinny być szczególnie zainteresowane tym, by miała ona większe możliwości oddziaływania na świecie, nie tylko w sferze ekonomicznej. Być może niektórzy członkowie Unii będą musieli w tym celu zrezygnować z części swoich przywilejów. Do ut des.