Joanna Mieszko-Wiórkiewicz: Z wiatrówką na media
Zgodny chór oburzenia dominował na początku sierpnia na czołówkach niemieckich gazet i tygodników po tym, jak prokuratura ogłosiła wdrożenie śledztwa przeciwko 17 dziennikarzom z czołowych mediów w Niemczech. Zarzuca im się zdradę stanu. Chodzi o cytowanie poufnych dokumentów z parlamentarnej komisji śledczej, badającej od prawie dwóch lat działalność Federalnej Służby Wywiadowczej (BND). Na liście podejrzanych znaleźli się dziennikarze największych niemieckich mediów - tygodników "Der Spiegel" i "Die Zeit" oraz dzienników: "Sueddeutsche Zeitung", „Tagesspiegel” , „Berliner Zeitung”, „Frankfurter Runndschau”, „Die Welt”, „Welt am Sonntag” i „tageszeitung”. W kręgu zainteresowań prokuratury znajdują się także niektórzy posłowie podejrzani o dokonanie przecieku.
“Strzał kulą w płot“, „bzdura“, „idiotyzm“ - to tylko niektóre z komentarzy niemieckich polityków, publicystów i prawników. Tymczasem to właśnie doniesienia prasy o niekontrolowanej i w najwyższym stopniu niepokojącej działalności wywiadu niemieckiego BND w odniesieniu do wojny w Iraku i współpracy z CIA w uprowadzaniu i torturowaniu obywateli niemieckich oraz inwigilowaniu dziennikarzy lub naklanianiu ich do inwigilowania kolegów zajmujących się tematyką BND od lat 90-tych do końca 2005 r. spowodowały powołanie przez Bundestag komisji śledczej i to dokładnie jak na ironię w 50 rocznicę uroczyście obchodzonego powołania tegoż wywiadu do życia w 1956 r.
Fakty podawane przez prasę były bezsporne: oto obywatel niemiecki, z pochodzenia Libańczyk Khaled Al Masri w drodze autobusem na urlop zostaje podczas krótkiego postoju na granicy macedońskiej znienacka porwany i uprowadzony do Afganistanu przez służby amerykańskie, gdzie przez cztery miesiące poddawany jest torturom i przesłuchaniom. Kto naprowadził CIA na trop ofiary oraz pomógł w przesłuchaniach? Czyżby BND? Niemiecki MSZ miał o tym rzekomo nic nie wiedzieć. Czyżby była to samodzielna akcja BND?
Inny niemiecki obywatel, z pochodzenia Turek z Bremy Murat Kurnaz przez 4 lata był więźniem Guantanamo. I znowu mimo ścisłej współpracy służb amerykańskich i niemieckich rząd rzekomo o niczym nie wiedział, choć już kilka miesięcy po aresztowaniu, władze amerykańskie poprzez oficera łącznikowego BND starały się o przekazanie więźnia Niemcom.
Trzeci przypadek: z przesłuchania adwokatki innego niemieckiego obywatela Mohammeda Haydar Zammara przez Parlament Europejski wynikły kolejne zarzuty wobec Niemiec. Zammar został aresztowany podczas wizyty w ojczystej Syrii i tam wielokrotnie torturowany. Rząd niemiecki nie próbował interweniować. O faktach tych Bundestag dowiadywał się z gazet. Czy niemiecka służba wywiadowcza była zamieszana w tortury oraz pomoc CIA w akcjach w ramach prowadzonej wojny, w tym w tajnym samolotowym transporcie więźniów? Na pytania te miała odpowiedzieć powołana Komisja Śledcza Bundestagu. Tymczasem, pomimo obrad odbywających się w specjalnie do takich celów przygotowanym pomieszczeniu w bundynku Bundestagu o grubych betonowych ścianach, pozbawionego okien, wytłumionego, gdzie niemożliwy jest jakikolwiek podsłuch, wyniki śledztwa zaczęły przeciekać do prasy. "Komisja stała się nagle tak dziurawa jak szwajcarski ser. W prasie można było przeczytać więcej o poufnych dokumentach niż podczas posiedzeń komisji" - powiedział przewodniczący Komisji Siegfried Kauder. Dlatego już w kwietniu złożył wniosek u przewodniczącego Bundestagu Norberta Lammerta o zawiadomienie prokuratury o przestępstwie.
Zasadniczy problem w całej sprawie jest udziałem praktycznie wszystkich państw i jest tak stary, jak same wywiady: parlamentowi niemieckiemu brakuje uprawnień do efektywnej kontroli swoich służb wywiadowczych. Temat ten poruszany był obszernie przez czołowe niemieckie media w momencie powołania Komisji Śledczej. M.in. w numerze 38/2006 tygodnik „Die Zeit” stwierdzał:: "BND nie podlega żadnej sądowej, ani żadnej społecznej kontroli. Prawodawca nadał BND te uprawnienia po to, aby służba ta mogła efektywnie chronić państwo prawa przed wrogami z zewnątrz. BND jest wyłącznie dostarczycielem informacji, nie ma ona żadnych policyjnych uprawnień. Jej zadaniem jest - jak stwierdza ustawa o BND - zbierać poza granicami informacje, które mogą mieć dla Bundesrepubliki specjalne znaczenia ze względu na bezpieczeństwo. Jednak w ostatnim czasie BND otrzymała cały szereg policyjnych uprawnień - jest uprawniona do zbierania danych z podsłuchów telefonicznych oraz internetowych, m.in. - jak określono - w celu ochrony przed terroryzmem i w celu uniknięcia zamachów.”
Obecnie trwa w palamencie ożywiona dyskusja na temat zawartości tzw. „trzeciego pakietu” uprawnień BND, który ma w głównej mierze obejmować inwigilację w kraju. Dotąd zajmowała się tym tzw. Służba Ochrony Konstytucji (Verfassungsschutz). Obecnie zadania te będą wykonywane równolegle przez obie służby. BND będzie w związku z tym m.inn. uprawniona do sprawdzania list pasażerów linii lotniczych i kontrolowania kto i dokąd leci. Może kontrolować konta bankowe obywateli niemieckich, zakładać podsłuch telefoniczny, sprawdzać pocztę zwykłą i elektroniczną, przeszukiwać dyski komputerów bez wiedzy ich właścicieli oraz ustalać miejsce pobytu, na podstawie telefonu komórkowego. Podczas szczytu G-8 w czerwcu tego roku zaczęto także - wzorem NDRowskiej Stasi - zbieranie „informacji zapachowych” zatrzymanych czasowo demontrantów . Przy czym NRD-owska Stasi mogła o możliwościach inwigilacyjnych, jakie posiada obcnie BND tylko pomarzyć.
Rząd RFN usprawiedliwia rozszerzenie uprawnień BND lekcjami płynącymi z zamachów w Madrycie i Londynie. „Terroryści nie przywędrują z Hindukuszu, lecz są wśród nas” - brzmi credo rządu Angeli Merkel.
Najważniejsze gremium Bundestagu powołane do patrzenia zarówno BND jak i innym służbom na ręce to tzw. Parlamentarne Gremium Kontrolne (PKG). Składa się ono z dziewięciu posłów wyłonionych ze wszystkich frakcji parlamentarnych i zbierające się we wspomnianym, zabezpieczonym przed podsłuchem pomieszczeniu. Jednak trudno jest nawet mówić o rzeczywistej kontroli. Jak wykazały ostatnie dośwadczenia - czy chodziło o trzy podane wyżej przypadki, czy o handel plutonium lub wspomnianą inwigilację dziennikarzy - o wszystkich aferach BND parlamentarzyści dowiadywali się z prasy. „Nic dziwnego - twierdzi wspomniany artykuł w „Die Zeit” - skoro to kontrolowani decydują, co może skontrolować Parlamentarne Gremium Kontrolne.”
Tymczasem zarówno parlamentarzyści, politycy, wydawcy, związki dziennikarzy i sami dziennikarze nie szczędzą słów krytyki pod adresem autorów zawiadomienia do prokuratury i wdrożenia śledztwa. Jest to oczywisty zamach na wolność prasy oraz próba nałożenia kagańca dziennikarstwu śledczemu i to w momencie, kiedy to właśnie media ujawniały wszelkie nieprawidłowości. Dziennikarze zaś znaleźli się pod ostrzałem, oby tylko z wiatrówki. Redaktorzy naczelni obciążonych podejrzeniami pism ogłosili wspólny apel o jak najszybsze oczyszczenie dziennikarzy zarzutów zdrady stanu.
Zaprotestował specjalista do spraw służb z partii FDP Max Stadler oraz jego kolega z partii „Die Linke” Wofgang Neskovic, domagając się ustawowego zagwarantowania dziennikarzom prawa do wolności publikacji bez narażania ich na zarzut zdrady stanu. Niestety, nie dalej, jak kilka miesięcy temu podobna propozycja ze strony partii Zielonych przepadła w Bundestagu. Neskovic podkreślił, że nie wyłącznie członkowie Komisji Śledczej mają dostęp do poufnych materiałów: „Co najmniej sto osób ma dostęp do tych dokumentów, w tym także urzędnicy rządowi”. Potwierdził to poseł SPD, Michael Hartmann, wiceprzewodniczący Komisji: „Aparat jest bardzo liczny, przede wszystkim w ministerstwach. Niektóre dokumenty pojawiły się publicznie jeszcze zanim dostaliśmy je do ręki”. Przewodnicząca partii lewicowej „Die Linke” - Petra Pau stwierdziła, że cała akcja jest genialnym odwróceniem sprawy: faktycznym skandalem jest, że we wszystkich sprawach, jakimi zajmuje się komisja śledcza rząd zataił przed posłami rzeczywisty stan rzeczy i najważniejsze fakty.