Maciej Konarski: Ajatollah Władimir?
„Ambasada, ambasada, tutaj bombę się podkłada”, śpiewał niegdyś Muniek Staszczyk. Demonstranci pod estońską ambasadą w Moskwie jeszcze nie zdecydowali się na tak radykalne działania, ale już teraz widać, że przynajmniej w sprawach takich jak szacunek dla prawa dyplomatycznego, Rosji Putina jest coraz bliżej do Iranu Chomeiniego.
Wybite szyby w konsulacie, ambasada szczelnie zablokowana przez demonstrantów, ambasador zaatakowana gazem pieprzowym – taki jest ostatnio chleb powszedni estońskich placówek dyplomatycznych w Moskwie. Od tygodnia znajdują się one w stanie oblężenia, a prokremlowskie młodzieżówki grożą „demontażem estońskiej ambasady” w odwecie za przeniesienie z centrum Tallina kontrowersyjnego monumentu upamiętniającego żołnierzy Armii Czerwonej. Sytuacja zaostrzyła się do tego stopnia, że estońscy dyplomaci boją się opuszczać budynku ambasady, a ich rodziny ewakuowano z rosyjskiej stolicy. Oberwało się nawet Bogu ducha winnemu ambasadorowi Szwecji, którego samochód zaatakowali demonstranci.
Rosyjska milicja biernie przygląda się oblężeniu ambasady, reagując tylko w skrajnych przypadkach. Biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy tygodnie temu nie zabrakło jej ani środków ani zapału na rozpędzenie wiecu opozycji, trudno to uznać za przypadek. Z kolei MSZ Rosji posunęło się nawet do usprawiedliwienia demonstrantów, oświadczając, że „wzrost napięcia i taka reakcja społeczeństwa obywatelskiego w Rosji sprowokowane zostały działaniami strony estońskiej” (cóż, zawsze mi się wydawało, że napadanie na obcych dyplomatów jest chuligaństwem, a nie przejawem aktywności obywatelskiej, ale może niewiele wiem o tym świecie). Gdy dodać do tego jeszcze fakt, że większość demonstrujących to aktywiści prokremlowskich organizacji młodzieżowych, a na ich czele stoi Wasilij Jakimienko – na co dzień pracownik służb prasowych Kremla – to trudno się oprzeć wrażeniu, że oblężenie ambasady jest jeśli nie inspirowane, to przynajmniej popierane przez władze rosyjskie.
„Nawet barbarzyńcy posłów szanują”, mówił na kartach „Potopu” pan Wołodyjowski i ta zasada obowiązywała od niepamiętnych czasów. Istnieje wiele sposobów by wyrazić swe niezadowolenie z polityki innego państwa – można pisać noty protestacyjne, odwołać ambasadora, zerwać stosunki dyplomatyczne, nałożyć sankcje, a nawet wypowiedzieć wojnę. Jednak nawet w tym ostatnim przypadku placówki dyplomatyczne i ich obsada pozostają nietykalne. W cywilizowanym świecie żaden rząd nie dokonuje ani nie toleruje naruszania nietykalności dyplomatów – potwierdza to zresztą Konwencja Wiedeńska o stosunkach dyplomatycznych. Ich specjalny status to jedna z najświętszych zasad społeczności międzynarodowej.
To, co dziś dzieje się w Moskwie, jest więc złamaniem pewnego tabu. Dotychczas takie rzeczy działy się co najwyżej w rządzonym przez fundamentalistów Iranie, łukaszenkowskiej Białorusi czy innych bananowych państewkach tego pokroju. Czyżby więc Rosja chciała dołączyć do tego zacnego grona? Czyżby Władimir Putin chciał iść w ślady ajatollaha Chomeiniego? Wiele niestety na to wskazuje, gdyż dzisiejsze próby „demontażu” estońskiej ambasady nie są pierwszym takim przypadkiem w ostatnich latach. Wystarczy sobie przecież przypomnieć brutalne pobicia polskich dyplomatów, jakie miały miejsce w Moskwie latem 2005 roku
Zresztą tolerując, czy wręcz inspirując ataki na estońskie placówki dyplomatyczne, Rosja sama strzela sobie w stopę. Zaniepokojenie wydarzeniami w Moskwie wyraziły już Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Po szantażach energetycznych, flirtach z islamistami i prowokacyjnych wystąpieniach, tym razem łamaniem prawa dyplomatycznego Kreml wzbudza nieufność na Zachodzie. Jeśli obawiające się Rosji państwa Europy, takie jak chociażby Polska, potrzebowały kolejnego dowodu potwierdzającego, że jest ona nieprzewidywalna i niezdolna do partnerskiego traktowania swych sąsiadów, to Moskwa właśnie podaje im go na tacy.
Może więc rosyjska polityka zagraniczna nie jest wcale tak makiaweliczna jak mogłoby się wydawać? A może po prostu z rządzących na Kremlu „siłowików” raz na jakiś czas wychodzą ich sowieckie przyzwyczajenia?