Tomasz Mróz: Rosja - miniona wielkość i mgliste sny
Zeszłotygodniowa podróż prezydenta Miedwiediewa po Afryce odbiła się szerokim echemw rosyjskich mediach. Publicyści polityczni dostrzegli w niej jasną deklarację, że rosyjskie władze traktują Afrykę serio.
Zeszłotygodniowa podróż prezydenta Miedwiediewa po Afryce odbiła się szerokim echemw rosyjskich mediach. Publicyści polityczni dostrzegli w niej jasną deklarację, że rosyjskie władze traktują Afrykę serio i zamierzają skupić swe finansowe i dyplomatyczne wysiłki na budowaniu jak najlepszych relacji z państwami Czarnego Lądu.
Zapachniało znowu polityką imperialną z prawdziwego zdarzenia, taką, jaką prowadził Związek Radziecki, a na jaką Rosji nigdy nie starczyło sił. Szczególnie bolesna jest utrata - a to właśnie słowo najtrafniej określa pozycję Moskwy w Afryce. W latach 60-tych, kiedy ZSRR wchodził do Afryki, miał nad państwami zachodnimi jedną kolosalną przewagę - mieszkańcy Czarnego Lądu nigdy nie poczuli, jak pachnie rosyjski proch. Co więcej - dzięki umiejętnej kampanii dyplomatycznej Chruszczow wyrósł na głównego patrona wyzwalającej się z kolonialnych kajdan Afryki. Komunistyczne przesłanie, które przynosił wróżyło afrykańskim narodom wspaniałą przyszłość i znajdowało niezwykle podatną glebę wśród zacofanych, tkwiących w feudalizmie społeczeństw.
W latach 60 - tych i 70 - tych około jedna trzecia afrykańskich państw krócej lub dłużej znajdowała się w orbicie wpływów Kremla. W niektórych naprawdę powstały socjalistyczne rządy, próbujące budować ład społeczny według wytycznych Marksa i Lenina, w innych z opieki i finansowej pomocy Moskwy korzystali miejscowi watażkowie, zręcznie wykorzystujący nierozstrzygnięte jeszcze wówczas współzawodnictwo dwóch mocarstw. Za czasów ZSRR w każdym afrykańskim kraju był Dom Radzieckiej Kultury, Dom Radzieckiej Nauki i Techniki, ponad 100 tysięcy młodych Afrykańczyków stało się posiadaczami dyplomów radzieckich wyższych uczelni, a ponad 8 tysięcy czarnoskórych naukowców broniło w ZSRR swoich rozpraw doktorskich i habilitacyjnych. Ogromna większość z nich powróciła potem do swoich ojczyzn, obejmując niejednokrotnie wysokie stanowiska.
Wychodzenie z Afryki, rozpoczęte przez Gorbaczowa kontynuował Jelcyn. Gospodarcza zapaść lat 90-tych i odchodzenie od polityki imperialnej zaowocowały zupełnym wycofaniem się z Afryki. W latach 90-tych w porównaniu z poprzednią dekadą obrót handlowy między Rosją a państwami afrykańskimi spadł kilkunastokrotnie. Zerwano prawie wszystkie więzi kulturalne.
Coś jednak pozostało po tej dość bliskiej współpracy: przed rokiem 1990, 70 procent czołgów i 50 procent samolotów, jakie służyły w afrykańskich armiach pochodziło z radzieckich fabryk. Modernizacja tego uzbrojenia to dziesiątki milionów dolarów rocznie. Bogatsze państwa także później zaopatrywały się w rosyjską broń.
Afryka to 54 państwa, czyli ponad jedna czwarta członków ONZ. Rozpad ZSRR i utworzenie się jednobiegunowego świata znacząco obniżyło prestiż tej organizacji, odbierając jej rolę areny starcia pomiędzy dwoma głównymi obozami. Spadła także polityczna wartość państw niezaangażowanych, Żaden obóz nie zabiega o polityczne poparcie ze strony biednych i dotkniętych epidemią AIDS krajów.
Rosja chce być imperium, jednak nie prowadzi polityki imperialnej. Rosyjska obecność na dwóch pozbawionych prawdziwych potęg kontynentach – Afryce i Ameryce Południowej jest prawie niezauważalna. Przy okazji wizyty Miedwiediewa w Afryce mówi się o rosyjskim powrocie na ten kontynent, przy okazji listopadowej podróży do Ameryki Łacińskiej mówiono o tym samym. Rosyjskie władze nie chcą jednak ponosić kosztów prowadzenia polityki światowej, nie fundują systemów stypendialnych dla młodych Afrykańczyków, nie starają się kreować prorosyjsko nastawionej elity.
Nie da się nie zauważyć, że efektowne, lecz w gruncie rzeczy nieśmiałe rosyjskie próby odbudowy pozycji imperialnej opierają się prawie w całości na sowieckim dziedzictwie. Na trasie afrykańskiego tournee rosyjskiego prezydenta znalazły się państwa, związane niegdyś silną pępowiną z Moskwą, korzystające z jej pomocy gospodarczej i wojskowej. Podobnie było w przypadku listopadowej wizyty w Ameryce Łacińskiej, która zakończyła się na Kubie, a objęła między innymi Wenezuelę i Boliwię – dwa najbardziej antyamerykańskie państwa kontynentu.
Współczesna Rosja uczy się od swoich byłych wrogów. Upokorzona, poszukująca własnej tożsamości (także na szczeblu państwowym) przekonała się, że nie warto dopłacać do ideologicznego misjonarstwa. Religia zbankrutowała i dziś Rosja nie może zaoferować biednym krajom Czarnego Lądu niczego prócz swoich pieniędzy. Ale w zamian także chce pieniędzy. Tych niewykorzystanych, ukrytych w afrykańskiej ziemi. Dlatego prezydentowi Miedwiediewowi towarzyszyli przedstawiciele Gazpromu i kompanii naftowych. Poprzednie deklaracje o wiecznej przyjaźni socjalistycznych narodów zamieniono rachunkiem zysków i strat, czymś, co w języku dyplomatów nazywa się „obustronną korzyścią”.
Z taką ideą rosyjskie władze przystępują do realizacji nowej polityki imperialnej. Najdotkliwsza jest jednak świadomość, że tę politykę trzeba budować od podstaw, mając w ustach gorzki smak niedawnej porażki. Dlatego nie może dziwić, że w 2006 roku, czyli sześć lat po objęciu rządów przez Władimira Putina w badaniu przeprowadzonym przez Centrum Lewady 66 procent Rosjan przyznało, że Rosja nie jest wielkim mocarstwem.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.