Ziemowit Szczerek: Sąsiad, którego nie znamy
Jak mówi się w stolicy Zakarpacia – Użhorodzie – Kijowa stąd nie widać, bo Karpaty zasłaniają. Część rusińskich działaczy zresztą coraz mniej chce Kijów oglądać. Chyba, że jako stolicę sąsiedniego państwa.
Pod samym bokiem Polski leży kraina, o której większość naszych rodaków nie ma pojęcia. Zamieszkuje ją lud dzielący tożsamość i język z żyjącymi w Polsce Łemkami i Bojkami. Wciśnięta pomiędzy nasz kraj, Słowację, Węgry i Rumunię, należąca do Ukrainy Ruś Karpacka to miejsce, którego istnienie w świadomości nie tylko świata, ale i najbliższych sąsiadów stanowi czarną dziurę. I to miejsce nieśmiało zaczyna domagać się niezależności.
Jak mówi się w stolicy Zakarpacia – Użhorodzie – Kijowa stąd nie widać, bo Karpaty zasłaniają. Część rusińskich działaczy zresztą coraz mniej chce Kijów oglądać. Chyba, że jako stolicę sąsiedniego państwa.
W październiku 2008 roku, podczas II Europejskiego Kongresu Rusinów Podkarpacia, prawosławny ksiądz Dymitr Sidor, głowa moskiewskiej cerkwi na Rusi, zapowiedział, że 1 grudnia 2008 roku Ruś Podkarpacka ogłosi niepodległość. Zwróćmy uwagę: Podkarpacka, nie Zakarpacka. W tej delikatnej materii ważna jest bowiem odpowiednia perspektywa: otóż Ruś jest „Zakarpacka” wyłącznie z punktu widzenia Kijowa. Z Europy natomiast (a w szczególności z Budapesztu i Bratysławy, stolic, z którymi zwolennicy niezależności podkreślają historyczny związek) widać natomiast wyraźnie, że Ruś leży pod Karpatami. Geografia – trzeba przyznać – jest w tym wypadku bardziej przychylna Europie Środkowej, niż Ukrainie: o ile od Kijowa odgradzają Rusinów Karpaty, to od leżących na szerokiej równinie Węgier i Słowacji – oddziela ich wyłącznie ukraińska granica.
Również historia - jak często podkreślają Rusini – przemawia na korzyść Zachodu. Ruś nigdy – aż do czasu aneksji tych ziem przez ZSRR po II wojnie światowej – nie była częścią Ukrainy. Aż do końca I wojny światowej obszar ten należał do Węgier - i przypomina o tym choćby struktura architektoniczna Rusi. Dwa najważniejsze ośrodki miejskie tego kraju – Użhorod i Munkaczewo – to przyjemna, posthabsburska prowincja: wąskie uliczki plączą się pomiędzy niewysokimi kamieniczkami. Wsie są murowane i harmonijne. Obrazu środkowoeuropejskiej arkadii dopełniają winnice pod górskimi stokami.
Wielu Rusinów ignoruje również fakt, że czas obowiązujący Ukrainie formalnie jest przesunięty o godzinę w stosunku do środkowoeuropejskiego i nadal spokojnie używa czasu, którego używa się w Bratysławie czy Budapeszcie. Posługiwanie się czasem środkowoeuropejskim (w miejsce kijowskiego) jest często uznawane za swego rodzaju manifest.
Po I wojnie i przegranej państw centralnych, Ruś Karpacka, jako kraj słowiański, włączona została do świeżo powstałego państwa czechosłowackiego. Po upadku Czechosłowacji w marcu 1939 roku Ruś ogłosiła – ku zaskoczeniu świata – swą niepodległość, nazywając się Karpato-Ukrainą. Kraj ten nie został uznany przez żadne państwo na świecie, a jego istnienie dzień później zakończyli sprzymierzeni z Hitlerem Węgrzy. Ta jednodniowa „niepodległość” jednak jest dla Rusinów ważną rzeczą: to fundament, na którym opierają swoje marzenia o możliwie największej niezależności od Ukrainy.
Na październikowym zjeździe Rusinów głośno domagano się autonomii. Pop Sidor, charyzmatyczny i dość nieobliczalny kapłan, posunął się dalej: postawił Ukrainie ultimatum: albo do 1 grudnia 2008 roku Kijów przyzna Użhorodowi autonomię, albo Ruś jednostronnie ogłosi niepodległość.
1 grudnia 2008 roku stałem zatem pod gigantyczną cerkwią patriarchatu moskiewskiego, w której posługę pełni pop Dymitr Sidor. Cerkiew jest nadal w budowie, ale już teraz dominuje nad komunistycznym centrum Użhorodu, które – w przeciwieństwie do starówki w tym mieście – robi ponure wrażenie. To po prostu skrzyżowanie dwóch szerokich ulic, przy których w rozjeżdżone błocko powtykano kilkanaście szarych bloczysk, monstrualny hotel „Zakarpacie”, oraz przypominający betonowe pudełko po butach dworzec autobusowy. Przy dworcu kręci się drobny handel, przy czym handel jest naprawdę bardzo drobny. Nie brakuje takich, którzy mają na sprzedaż dosłownie kilkanaście jabłek, bądź kilka par skarpetek.
Nie widać na ulicy ani jednej oznaki niepodległościowego poruszenia. Po ulicach nie jeżdżą roztrąbione samochody z rusińskimi flagami, milicja nie tłumi żadnej manifestacji. Ot, zwykły dzień, początek tygodnia. Taksówkarze półdrzemią w swoich wołgach i bitych, sprowadzanych z zachodu autach, na dworcu autobusowym bezrobotni oblegli hazardowe automaty do gry.
Co z tą zapowiadaną szumnie niepodległością? Pop Sidor, sprawca całego zamieszania, twierdzi, że był to jedynie wybieg, mający wzmóc siłę rusińskich argumentów. Poza tym 1 grudnia zaczął działać podziemny, konspiracyjny rząd Rusi, więc ta data ma jednak znaczenie. Ale tak naprawdę – twierdzi Sidor - chodziło i chodzi wyłącznie o autonomię. W tym, co mówi, daleko mu jednak do konsekwencji.
Dymitr Sidor podjeżdża pod cerkiew czarnym, błyszczącym mercedesem. Wraca z przesłuchania z siedziby ukraińskiej służby bezpieczeństwa. Pokazuje wezwania. Uważa, że jest prześladowany, że służba bezpieczeństwa chce zrobić z niego groźnego przestępcę i separatystę. A nie jest przecież ani jednym ani drugim.
Za chwilę jednak wywodzi, że Ukrainie daleko jest do demokratycznego kraju, i opowiada o korzyściach, które UE miałaby z rychłego przyjęcia Rusi na członka: solidna granica oparta na Karpatach, węzły transportowe i energetyczne wiodące do Ukrainy, i dalej na wschód. Słuchałem tego wszystkiego z lekką konsternacją. Na pytanie, czy naprawdę widzi w nieodległej przyszłości jakiekolwiek widoki nie tylko na niepodległość uznaną przez UE, ale także członkostwo, pop Sidor zaczyna grzmieć.
Twierdzi, że jeśli Europa nie uzna i nie przyjmie Rusi, będzie oznaczało to jasno, że występuje przeciw własnym ideałom, że nie ma w niej demokracji. Prawo międzynarodowe w sposób jasny i prosty stoi po stronie Zakarpacia: tutaj pop Sidor uparcie powołuje się na jednodniową, przez nikogo nie uznaną niepodległość Karpato-Ukrainy. Jeśli więc UE nie poprze postulatów Rusinów, pozostanie im zwrócić się o pomoc do Rosji, choć na powtórkę z Gruzji nie liczą. Za daleko. Czy pop Sidor otrzymuje jakąś pomoc z Moskwy? Stanowczo zaprzecza. Nie ukrywa jednak, że prorosyjscy działacze z Krymu, Odessy i Donbasu czynnie sympatyzują ze sprawą Rusi – przyjeżdżają na mityngi do Użhorodu i Munkaczewa, demonstrują.
Jewhen Żupan – głowa Rady Rusinów Podkarpackich – to przeciwieństwo Sidora. Sprawia wrażenie wyważonego i umiarkowanego euroentuzjasty. Zachwyca się prawami mniejszości narodowych na Zachodzie, przywołuje ostatnią sprawę Grenlandii, która coraz bardziej oddala się od Danii. Ma nadzieję, że zachodnie standardy zaczną obowiązywać i na Ukrainie.
Kontaktów z promoskiewskimi organizacjami – jak twierdzi – unika, ciągnie go zupełnie w innym kierunku. Huczną i buńczuczną działalność Sidora traktuje jako dopust boży – grają w tej samej drużynie, ale coraz ciężej Żupanowi znosić jego nieodpowiedzialne wystąpienia. Sprawa „ogłoszenia niepodległości” była jedną z takich spraw. Żupan, jak twierdzi, chce poruszać się wyłącznie w granicach ukraińskiej konstytucji. Jakikolwiek radykalizm jest mu obcy. Choć, jak zaznacza, taki stan rzeczy – zawieszenie problemu – nie może wiecznie trwać.
Zarówno jednak buńczuczny Sidor, jak i opanowany Żupan spuszczają wzrok, gdy rozmowa schodzi na temat – wydawałoby się – podstawowy: czy mają tak naprawdę komu przewodzić? Gdzie są tłumy domagające się niepodległości, dlaczego vox populi nie jest specjalnie słyszalny?
Żupan wspomina niepewnie o tym, że „Rusini ciężko pracują, a nie politykują”, a Sidor twierdzi, że naród należy uświadamiać.
I tu leży pies pogrzebany.
Nie wiadomo, ilu mieszkańców Rusi Zakarpackiej popiera niezależność od Kijowa. Ostatnie referendum w tej sprawie odbyło się w 1991 roku. Wtedy to aż 78 procent ludności opowiedziało się za utworzeniem struktur lokalnej władzy. Jewhen Żupan twierdzi, że obecnie za niepodległością opowiedziałoby się znacznie więcej osób, ale w żaden sposób nie da się tego zweryfikować. Osoby nieprzychylne projektowi oderwania się od Ukrainy śmieją się, że w 1991 roku, po rozpadzie ZSRR i na progu przyszłości, która nie jawiła się spokojnie i bezpiecznie, ludzie, opowiadając się za niezależnością, chcieli mieć po prostu wolną rękę, by móc… ponownie przyłączyć się do (istniejącej jeszcze wtedy) Czechosłowacji.
Działacze rusińscy twierdzą, że z 1 300 tysięcy mieszkańców regionu, około 900 000 to Rusini, jednak wyniki przeprowadzonego ostatnio spisu powszechnego wykazały, że liczbę tę należałoby przyciąć o dwa zera. Pan Stepan Acz, rusiński aktywista, twierdzi, że ten spis powszechny był humbugiem. – Po prostu nie było rubryki z narodowością „Rusin”. Kto chciał, sam musiał ją sobie dorysować, narażając się na to, że jego deklaracja uznana zostanie za nieważną.
Mimo, że na ulicach Użgorodu i Munkaczewa nie widać niepodległościowego wrzenia, a najczęściej spotykaną opinią na ten temat jest taka, że „w dobie kryzysu są poważniejsze rzeczy do roboty”, Ukraińcy postanowili dmuchać na zimne i postawili popu Sidorowi prokuratorskie zarzuty „zamachu na integralność terytorialną Ukrainy” (za nic mając jego zapewnienia, że nie jest separatystą). Rusini nie są na Ukrainie uznawani za mniejszość narodową, a naukowcy udowodniają, że „słowo Rusin to historyczne określenie Ukraińca”. Jak twierdzi Jewhen Żupan, nawet ludowe rusińskie pieśni w większości przetłumaczono na ukraiński i w takiej formie ich nauczano i wykonywano.
Ukraińcy uważają, że ruch niezależności Zakarpacia – jak powszechnie się sądzi, finansowany przez Moskwę – to kolejny rosyjski klin wbity w prozachodnią Ukrainę. Wydaje się jednak, że Ukraina niespecjalnie ma się czego bać: Rusini już raz próbowali zwrócić uwagę na swoje postulaty. W związku z nieuznaniem przez ukraińskie władze wyników wspomnianego referendum z 1991 roku, w Użhorodzie rozpoczął działalność „Tymczasowy Rząd Republiki Rusi Podarpackiej”. Jego premierem był prof. Iwan Turjanica z użhorodzkiego uniwersytetu.
Najpotężniejszą bronią, jaką wytoczyła Ukraina wobec przedsięwzięcia prof. Turjanicy i kół domagających się niezależności, było… jego zupełne zignorowanie. Ówczesny prezydent Kuczma ograniczył się wyłącznie do delegalizacji rządu, i to nie natychmiast, a dopiero po dwóch latach od jego powstania. Świat nie tylko nie dojrzał grupy ludzi próbujących przewodzić ludowi, którego świadomość narodowa dopiero – jak się wydaje – krzepnie, ale nawet nie ma zielonego pojęcia o istnieniu takiej krainy, jak Ruś Karpacka.
Co, jeśli tak będzie i teraz? Jeśli zarówno UE, Ukraina, a nawet Rosja po prostu zignorują postulaty rusińskich działaczy? Tutaj Sidor i Żupan również spuszczają oczy. Sidor twiedzi, że „ruch liczy kilka tysięcy osób”, więc „nie sposób go zignorować”, i zapowiada, że głos Rusinów będzie słyszany coraz głośniej. Jewhen Żupan zgadza się z tym, że samoświadomość rusińska jest – póki co – uśpiona, choć przejawia się w pewnych cechach, które, jak twierdzi, odróżniają Rusinów od Ukraińców.
Mentalność Rusinów zbliżona ma być – według szefa Rady Rusinów – do mentalności innych ludów Europy Środkowej, nic natomiast nie ma wspólnego z mentalnością narodów Europy Wschodniej. Rusini mają być – przede wszystkim - pracowici, zapobiegliwi i oszczędni. Dlatego właśnie w Rusi Karpackiej przez nich rządzonej żyłoby się o wiele lepiej, niż na Ukrainie.
Ale nie tylko pracowitość Rusinów zapewnić miałaby Rusi dobrobyt. Tutaj przecież – jak przypomina Jewhen Żupan - zbiegają się szlaki komunikacyjne łączące Ukrainę z Europą Środkową i Południową. Tędy prowadzą ważne rurociągi, w tym południowa nitka rurociągu „Przyjaźń”. Ruś ma sporo bogactw naturalnych oraz lasy, które – mimo rabunkowej gospodarki prowadzonej przez ZSRR i Ukrainę – nadal mogą być istotnym źródłem dochodów. Ruś Karpacka ma także – tu nie sposób nie przyznać Żupanowi racji – niesamowite i niewykorzystane walory turystyczne: łagodne góry, przyjemne wsie i miasteczka, winnice.
- Na dzień dzisiejszy nie domagamy się niczego innego, niż autonomii w ramach Ukrainy – mówi pop Sidor – i chcemy zatrzymywać na Rusi 60 procent dochodów, które ta generuje.
- Wtedy – uważa – żyć się będzie „lekko”.
Jednak zarówno Żupan, Sidor, jak i – wcześniej – prof. Turjanica próbują prowadzić do niezależności naród, który, jak się wydaje, nie bardzo jest tym zainteresowany; a nawet jeśli jest – „ma na głowie poważniejsze sprawy”.
- Próbuję przeżyć z rodziną za tysiąc pięćset hrywien miesięcznie (około 800 złotych) i to jest mój główny problem – mówi użhorodzki taksówkarz.
- Najlepiej było za Związku Radzieckiego – twierdzi sprzedawczyni z Mukaczewa. – Biednie, ale stabilnie. Potrzeba jeszcze kolejnego dzielenia?
- Niezależność to nie jest zły pomysł – mówi student z Użhorodu – ale jak teraz o tym myśleć, kiedy podstawowym problemem jest przeżycie do pierwszego?
Dlatego zapewnienia Jewhena Żupana, że „zrobi wszystko, by nie dopuścić do przelewu krwi na Zakarpaciu” brzmią dość surrealistycznie: nikt tu niczyjej krwi przelewał nie będzie. Wzmożenie przez Ukrainę represji znaczyłoby bowiem, że problem jest doceniony i uznany za zagrożenie. Ukraina jednak – choć o karpackiej chrapce na samodzielność wie od dawna – nie bardzo nawet ma jak przeciwdziałać ruchowi społecznemu, który nie do końca jest społeczny.
Jeszcze bardziej surrealistycznie brzmią zapewnienia popa Sidora, który – spytany, jak teoretycznie niezależna Ruś odniosłaby się do sprawy Rusinów mieszkających w Polsce (Łemków i Bojków), oświadczył, że nie ma się czego bać, ponieważ „Ruś nigdy nie naruszy polskich granic”.
Wydaje się więc, że Ruś poczeka jeszcze na swoją niezależność. Choćby do momentu, gdy najskuteczniejszym sposobem na to, by zadusić niepodległościowe dążenia, nie wystarczy po prostu je zignorować.