Ziemowit Szczerek: Ukrain jest więcej niż dwie
Po pomarańczowej rewolucji mówiło się o dwóch Ukrainach. Tej niebieskiej i tej pomarańczowej. Pomarańczowej - prozachodniej, prodemokratycznej i w swej esencji właśnie ukraińskiej. Niebieskiej – prorosyjskiej, rosyjskojęzycznej, antyzachodniej i putinoidalnej. Pomijając fakt, że to straszliwe uproszczenia – nie ma dwóch Ukrain. Jest ich znacznie więcej.
Zachód
To jest właśnie Ukraina, której obraz Polacy mają tendencję rzutować na cały ten prawie 47-milionowy kraj. Wynika to – oczywiście – z historii naszego sąsiedztwa, bardzo często trudnego. Dlatego, gdy naszemu rodakowi stereotypowo zachce się do Ukraińców odnosić, powie o nich „banderowcy”, „UPA”, czy – jak mówi się na nich na polskim pograniczu – „Szoszoni”.
We Lwowie natomiast organizowane są marsze weteranów UPA, a ubrani w mundury niesławnego SS Galizien „rekonstruktorzy historii” biegają po wołyńskich łąkach. Na lwowskim Prospekcie Swobody kupić można banderowskie flagi i wpinki, a pomnik Bandery w tym mieście jest większy, od wszystkich galicyjskich Leninów razem wziętych.
„Prawie Polska” a „prawdziwa Ukraina”
Polacy często odbierają zachodnią Ukrainę jako region, w którym żywe są antypolskie resentymenty. Co ciekawe, stereotyp Hałyczyny na wschodzie każe z kolei postrzegać ją jako „prawie Polskę”, gdzie wszyscy marzą o połączeniu z Rzeczpospolitą, coraz częściej występującej w ukraińskiej świadomości jako część bogatego Zachodu.
To – oczywiście – bzdura: ukraiński patriotyzm jest na Zachodzie bardzo silny, a przeciętny „Galicjanin” spytany o połączenie z Polską tylko się roześmieje. I to w najlepszym wypadku. Ukraińcy z zachodu szczycą się, że to „u nich jest prawdziwa Ukraina”, że to u nich – w odróżnieniu od reszty kraju - mówi się czystą, ukraińską mową, a nie po rosyjsku, czy w surżyku - mieszaninie języków rosyjskiego i ukraińskiego, a raczej rosyjskich i ukraińskich dialektów.
Habsburski mit
Bardzo silne są na zachodzie Ukrainy tendencje do pielęgnowania pamięci o związkach z „zachodnioeuropejską” kulturą i historią. Kult „czasów habsburskich” jest w Galicji-Hałyczynie bardzo silny – wielu uznaje go za swoisty „dowód europejskości” regionu (choć i w owych mitycznych czasach lokalny niemiecki literat, Karl-Emil Franzos pisał o Galicji Wschodniej jako o „pół-Azji”). Związki z kulturą polską są tu także bardzo mocne – nasz język był po prostu istotnym składnikiem wspólnej przestrzeni kulturowej w czasach Habsburgów oraz I i II Rzeczpospolitej. Również obecnie Polska jest postrzegana jako sąsiad ważny, którego język dobrze jest znać.
Pisarze - przedstawiciele zachodnioukraińskiego nurtu zwanego często (i w dużym uproszczeniu) „fenomenem stanisławowskim”, są często piewcami owej „zachodnioukraińskiej”, pohabsburskiej i europejskiej kultury i spuścizny. Jurij Andruchowycz, Taras Prochaśko, Natalia Śniadanko – wszyscy w bardzo wyrafinowany sposób posługują się językiem polskim. W powieści „Ahatanhel” Natalia Śniadanko wylicza języki, którymi posługuje się jeden z jej galicyjskich bohaterów, i są wśród nich „oczywiście polski i rosyjski”. Galicyjski stereotypowy inteligent po prostu zna polski. Nauczył się go „sam z siebie”, jak Szwejk – niemieckiego.
Autonomia?
Funkcjonuje na zachodzie Ukrainy środowisko tzw. „galicyjskich autonomistów”. Nieszerokie, prawda, i niespecjalnie zintegrowane - jednak widoczne. Jego zwolennicy wskazują na istotne – i faktycznie istniejące - różnice kulturowe pomiędzy Hałyczyną a innymi częściami Ukrainy. I jeśli Ukraina przybierze prorosyjski kurs – to właśnie oni protestować będą najgłośniej, bo „Moskale” i ich sposób uprawiania polityki, podejścia do roli jednostki w społeczeństwie, ich model kulturowy, jest rzeczą, na którą „autonomiści” dużą alergię.
„Wylęgarnia kompleksów”
„Nieukraińska Ukraina”
Cóż jednak, kiedy ten środkowy wschód prawie nie mówi po ukraińsku. Nie znaczy to jednak, że mieszkańcy Dniepropietrowska czy Zaporoża nie czują się Ukraińcami. Otóż, w swojej masie, czują się – jeśli nie Ukraińcami etnicznymi (bo podczas ZSRR, a i wcześniej, za czasów carskich, w których Ukraina nazywana była po prostu Małorusią, region ten najnaturalniej w świecie się zruszczył), to często lojalnymi obywatelami Ukrainy. Nikt tutaj – wbrew stereotypowi, jaki na temat Wschodu mają mieszkańcy Galicji – nie zamierza przyłączać się do Rosji. Również wschodni oligarchowie – jak twierdzą politolodzy – nie mają interesu w integracji z Moskwą: Rosja jest dla ich interesów konkurentem, a nie partnerem. Ponadto w państwie ukraińskim lokalni oligarchowie pozostają na pierwszym planie. W Rosji natomiast musieliby zająć swoje miejsce w szeregu – nie byliby tam ani najbogatsi, ani najbardziej wpływowi.
Nie można jednak udawać, że kwestia tożsamości na wschodzie jest jasna i prosta. Członkowie charkowskiej, legendarnej już (i nieistniejącej) grupy 5’Nizza robią karierę głównie na wschodniej Ukrainie i – właśnie – w Rosji. Do Lwowa nigdy nie dojechali – twierdzą, że nigdy nie dostali zaproszenia, po prostu – nikogo tam nie interesują. Po ukraińsku śpiewają tylko dwie piosenki. Wokalista Andriej Zaporożec twierdzi, że na wschodzie ludzie oglądają głównie rosyjską telewizję i czytają rosyjskie gazety. Po ukraińsku nikt tu nie mówi. Osoba zagadnięta po ukraińsku zrozumie rozmówcę, ale odpowie mu po rosyjsku. Im dalej na wschód, tym bardziej oczywistym jest, że to zupełnie inny obszar kulturowy, bliższy – na pewno – Moskwie, niż Lwowowi. Kijów spaja to wszystko niczym klamra, która nie pozwala się rozjechać obu częściom kraju. Centralna i programowa ukrainizacja spotyka się jednak na wschodzie z silną niechęcią. Wielu uważa, że niepotrzebnie i na siłę wprowadza się język ukraiński tam, gdzie nikt nie chce go używać.
Pomijając inwektywy, Wowa może mieć rację. Paradoksalnie, wymóg stosowania ukraińskiego w sądach, urzędach, na szyldach itp. (często i tak nie przestrzegany), może jedynie zniechęcać do kijowskich władz. Na wschodzie bowiem, jak już wspomniano, ukraińska tożsamość istnieje, nawet, jeśli nie mówi się tam po ukraińsku.
Galicyjski pisarz Jurij Andruchowycz, opowiadał podczas przeprowadzanego przez mnie wywiadu, o swoim zdziwieniu faktem, że jego wschodnioukraińscy czytelnicy manifestują swój związek z państwem ukraińskim. Andruchowycz, niegdyś mogący uchodzić za bardzo prozachodniego „hałyczynocentryka” z lekkimi, wyczuwalnymi w niektórych jego esejach tendencjami autonomistycznymi, zmienił obecnie kurs. Interesuje go Ukraina jako jedność, i tylko w takiej formie domaga się jej integracji z zachodnimi strukturami. - Ukraina – mówi – to wyzwanie, lecz warto je podjąć.
Inny zachodnioukraiński publicysta, lwowski historyk, prof. Jarosław Hrycak twierdzi, że Ukraina znajduje się w sytuacji bardzo specyficznej. Na tegorocznym spotkaniu z polskimi czytelnikami w Krakowie wywodził, że porównywanie Ukrainy z Polską mogłoby być tylko wtedy uzasadnione, gdybyśmy mówili o Polsce międzywojennej. Według niego poszukiwanie przez podzieloną Ukrainę wspólnej tożsamości przypominać może polskie scalanie trzech dzielnic rozbiorowych.
Poza wschodem i zachodem jednak mamy na Ukrainie do czynienia bowiem z całą gamą regionalnych kolorów.
Krym
Największym, jak się wydaje, punktem zapalnym jest oddany Ukraińcom przez Nikitę Chruszczowa Krym. Jest to silnie osadzony w rosyjskiej kulturze i historii region, który do państwa ukraińskiego podchodzi niechętnie. Powracający na Krym Tatarzy, wysiedleni po II wojnie światowej przez Stalina, dodają do kwestii krymskiej własne trzy grosze. Rosyjska Flota Czarnomorska stacjonująca w Sewastopolu jest wyłączona spod ukraińskiej jurysdykcji i stanowi – po prostu – część Rosji. W samym Sewastopolu bardzo często podkreśla się rosyjskość: na budynkach wiszą rosyjskie flagi, na samochodach naklejane są nalepki w rosyjskich kolorach, odbywają się prorosyjskie i antyukraińskie manifestacje. Krym ma status autonomiczny, ale dla wielu jego mieszkańców to za mało. Fakt, że Rosja wspiera lokalne prorosyjskie sentymenty niespecjalnie przejmując się ukrywaniem tego faktu, sprawia, że wielu obserwatorów upatruje w półwyspie potencjalnego źródła rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. „Krym może być drugą Osetią” – pisał rok temu Luke Harding w „Guardianie”.
Ukraińcy lubią porównywać rosyjskojęzyczną Odessę do niemieckojęzycznego przedwojennego Gdańska, do którego Rzeczpospolita rościła sobie prawa mimo jego ewidentnej przynależności etnicznej. Można jednak powiedzieć, że Odessa – wybudowana przez imperium rosyjskie - jedynie leży na Ukrainie. W mieście, którego mieszkańcy często nie rozumieją własnego prezydenta i premiera (choć Julia Tymoszenko nauczyła się języka ukraińskiego już jako dorosła kobieta), ukraińskie oficjalne napisy i nazwy ulic robią wrażenie bardzo sztucznego, wręcz desperackiego podkreślania przynależności państwowej regionu. Tutaj również działają silne środowiska pielęgnujące rosyjską, a w najlepszym dla Ukrainy wypadku kosmopolityczną tożsamość miasta.
Ukraiński Budziak niech posłuży za przykład regionu, w którym – po prostu – po upadku tożsamości radzieckiej powstała tożsamościowa próżnia. Ten region, którego spora część należała przed II wojną światową do Rumunii, zasiedlany był w czasach radzieckich przez przybyszów z całego prawie ZSRR. Mówi się tutaj po rosyjsku, jednak mieszkańcy Białogrodu nad Dniestrem (dawnego Akermanu) czy Izmaiła bardzo często mają problemy z określeniem swojej tożsamości. W miejscu, w którym mieszkaniec Polski, Rumunii, Niemiec czy choćby Zachodniej Ukrainy z miejsca określiłby się jako – odpowiednio – Polak, Rumun, Niemiec czy Ukrainiec, mieszkaniec Budziaku wystąpi z wyliczanką: „mój ojciec pochodził z Mińska na Białorusi, matka była Polką, dziadek – Rosjaninem, a babka – Litwinką”.
I choć z powodu oddalenia od rosyjskiej granicy obszar ten nie podlega tak silnym wpływom rosyjskim, jak np. wschód Ukrainy, to jednak Kijów ma duże problemy z zagospodarowaniem tej „osieroconej” tożsamości.
Zakarpacie
Co dalej?
Rosja destabilizuje Ukrainę. Wspiera wiele separatystycznych ruchów na jej terenie, istnieją podejrzenia, że wspiera nawet niektóre nurty – prozachodnich zazwyczaj – separatystów zakarpackich. Istnieje wiele apokaliptycznych analiz zapowiadających rychły rozpad tak zregionalizowanej Ukrainy na części, przy czym część rosyjskojęzyczna miałaby zostać włączona do Rosji. Historycy i politolodzy przypominają, jak istotne dla Rosji (strategicznie i gospodarczo) są ukraińskie tereny. Obecne rosyjskie władze podsycają atmosferę napięcia, wspominając czasem o rosyjsko-ukraińskich stosunkach w kontekście „wewnętrznych problemów Wielkorusi i Małorusi” (Putin w maju 2009 r. na grobie Denikina), czy stwierdzając wręcz, że „Ukraina nie istnieje” (Putin na posiedzeniu rady Rosja-NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku). Do tego Moskwa prowadzi z obecnymi władzami Ukrainy coś w rodzaju zimnej wojny, której jedną z odsłon są spory o gaz. Włoskie czasopismo „Limes” zajmujące się sprawami międzynarodowymi nakreśliło nawet mapę przyszłych terenów Ukrainy po rozpadzie tego państwa.
Ale – jak mówi brodaty dowcip – bąk, który według obliczeń naukowców, nie powinien latać – nie wie o tym i lata w najlepsze. Ukraina, mimo wewnętrznych sporów, mimo zewnętrznych nacisków – nie rozpada się. Poza kilkoma regionami – jak np. Krym – nie istnieją tu póki co poważniejsze ruchy separatystyczne, które mogłyby w sposób istotny zagrozić funkcjonowaniu państwa. Mimo różnicy zdań – nie widać na mapie Ukrainy pęknięć tak głębokich, jak choćby w Belgii czy choćby w Wielkiej Brytanii. I być może właśnie ten prosty fakt, że Ukraina – mimo tych wszystkich czarnych okoliczności – trzyma się w kupie i nie rozlatuje na kawałki, świadczy o sile tego państwa.