Władywostok-Warszawa: 10.000 km kolejowej podróży
Kolej Transyberyjska. Sama nazwa powinna wystarczyć, bo każdy, kto choć trochę lubi podróże chyba słyszał o tej najdłuższej linii kolejowej na świecie. Na myśl przychodzi wiele obrazów: daleka Syberia, Mongolia, Bajkał, Rosjanie, wódka, bezkresne stepy... Stop. A może chcesz, czytelniku, przeczytać jak to wygląda naprawdę ? Przynajmniej według kogoś, kto się przez Syberię przejechał ? Jeśli tak, zapraszam do lektury.
Chciałbym tutaj opisać podróż transsibem z sierpnia 2008 r. Sprawa już nie najświeższa, ale dopiero gdy piszę te słowa mam trochę więcej czasu i bardziej spokojne spojrzenie. Od razu ostrzegam, że nie jest to żaden poradnik praktyczny. Tyle jest przewodników i stron poświęconych Transsibowi, że każdy, kto szuka informacji, je znajdzie. Tutaj raczej krótka opowieść o tej wyprawie.
Jak to się wszystko zaczęło ? Na początku jak zwykle był pomysł, tym razem na Transsib. Pojawił się gdzieś tak w liceum, dojrzewał na pierwszych latach studiów i niestety, dwa razy już prawie się ziścił, ale coś w ostatniej chwili go udaremniało. Do podróży transsibem potrzeba trzech rzeczy: czasu, towarzystwa i oczywiście pieniędzy. I za każdym z tych razów czegoś brakowało, głównie ostatniego składnika. Chciałbym w tym miejscu przeprosić tych, których wówczas wystawiłem, a trzeba wiedzieć, że niektórzy mieli już wówczas gotowe wizy...
W końcu w 2008 r. wszystkie warunki były spełnione. Postanowiliśmy ruszyć. Naszą drużynę tworzyli: Carlota Guillen-Hanck, hiszpańska dziewczyna mojego przyjaciela Krzysztofa Sakowicza, on sam i wyżej podpisany. Przygotowania były dosyć gorączkowe: zakup wizy- kwestia ceny, im więcej płacisz, tym szybciej ją masz. Przewodniki: Krzyś wziął Lonely Planet, ja Bezdroża. Ja wygrałem. LP to przewodnik pisany dla ludzi z zachodu, Polaka czasem śmieszy jego naiwność w stosunku do Rosji i Rosjan... Ale wracam do przygotowań: zwiedzanie stron nt. kolei, sprawdzanie cen itd. Sporo zachodu, trochę nerwów, bo nie tak łatwo jest ustalić coś dotyczącego Rosji samemu w niej nie będąc i zaplanować tak rozległą czasowo i przestrzennie imprezę.
Władywostok
Wreszcie się zaczyna. Co ciekawe, podchodzimy do sprawy od drugiej strony, zaczynamy we Władywostoku, aby skończyć naszą podróż jakieś 10.000 km później w Warszawie. Wysiadamy na lotnisku z samolotu linii Władair pewnego pięknego słonecznego dnia i od razu wita nas rosyjski folklor: taksiarz cwaniak oferuje podróż do miasta za parę tysięcy rubelków, kiedy bilet autobusem kosztuje tylko paręnaście. Na zarzut, że drogo unosi się honorem i idzie namawiać innych przybyłych. Wtedy pojmuję, że to przecież czysty rachunek ekonomiczny: zamiast jeździć jak głupi w te i nazad, raz znajdzie frajerów i już ma zarobek na cały dzień. Spryciarz.
Władywostok to niewielkie i dość brzydkie, ale za to ślicznie położone, miasteczko. W czasach sowietów miasto było zakazane, tj. cudzoziemcy mogli się tu dostać tylko ze specjalnym pozwoleniem. Do dziś odczuwa się to po... braku hoteli i miejsc do spania dla turystów! Na ulicach 99 % samochodów ma kierownice po prawej stronie, na myśl przychodzą Wyspy, a okazuje się, że słusznie, tylko nie te Brytyjskie, a pobliski archipelag Japoński, gdzie również obowiązuje ruch lewostronny. Auto są po prostu używanymi japońskimi samochodami, sprowadzanymi masywnie do Rosji. Proporcja między samochodami o kierownicach z lewej czy z prawej jest na trasie trassiby miernikiem zbliżania się do Europy: we Władywostoku rządzi niepodzielnie prawa strona, w Irkucku i Kransojarsku jest już prawie pół na pół, jednak z przewagą japońskiego odzysku. Dopiero Moskwa to już prawie 100 % lewej kierownicy.
Ogólnie jak na miejsce, w którym chciałem się znaleźć od dawna, to Władkowo nad Pacyfikiem mnie zawiodło. Nasz hotel „Ekwador” obskurny, obsługa nieuprzejma. W dodatku w nocy na plaży dyskoteka, która niesie się po całym mieście. Powracający non-stop kawałek disco ma bajecznie skomplikowany tekst: "Maybe yes, maybe no, maybe sex, I don't know..." I tak w koło Macieju, przez całą noc. Oszaleć można. No, jeden plus: z pokoju roztaczał się piękny widok na zatokę Amur, w której cumowało parę statków floty Pacyfiku i ze dwie łodzie podwodne. W niedzielę, ku uciesze gawiedzi zgromadzonej na plaży, okręty dały pokaz manewrów i zasłon dymnych. Na plaży można oczywiście zjeść i wypić piwo, tak jak to robią miejscowi i przyjezdni Rosjanie. Turystów nie ma, idealne miejsce dla poszukiwaczy autentycznych miejsc, niezaatakowanych przez chmary przybyszy z zagranicy.
Kolej
Zdecydowaliśmy jeszcze przed podróżą, że będziemy się zatrzymywać po drodze w miejscach, które uznamy za ciekawe. I tak zatrzymaliśmy się na parę dni we wspomnianym Władywostoku, nad Bajkałem i w Krasnojarsku. Miedzy każdym z postojów czekało nas kupowanie biletów i ładny szmat drogi. W sumie jechaliśmy siedem dni i siedem nocy. A jak się jedzie ?
Trzeba najpierw wsiąść do pociągu... Ponieważ sama nieobecność turystów wiosny dla mnie nie czyni, opuszczałem Władywostok bez większego żalu, robiąc to o 3.32 i odjeżdżając w kierunku Irkucka. Oczywiście to czas moskiewski, w całym imperium pociągi kursują według czasu stolicy, a my tak naprawdę ruszyliśmy o 10.32. W Rosji na każdym dworcu są dwa zegary: jeden dla czasu miejscowego, drugi dla Moskwy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia przy obelisku znaczącym koniec trasy kolei transsyberyjskiej (z liczbą 9288 km do Moskwy), uśmiech do pani prowadnicy i jedziemy.
Prowadnica to taka gospodyni wagonu, w którym masz akurat szczęście jechać. Rozdaje pościel, sprzedaje herbatę i pilnuje, aby się ludzie za bardzo nie rozłazili na postojach. Bądź dla niej miły, to nie pożałujesz. W pociągach gorszej klasy, prowadnice to zwykle młode dziewczyny, a w pociągach firmiennych, czyli lepszych, to już raczej panie w wieku średnim. Po prostu bycie prowadnicą w firmiennym to awans w zawodzie. Dlatego warto jechać tańszymi pociągami.
W wagonie trzeciej klasy transsibu, jak i zresztą w ogóle w rosyjskiej kolei, na komfort nie ma co liczyć. Ale za to można się spodziewać ciekawych wrażeń. Wszyscy dookoła patrzą się na ciebie jak na rajskiego ptaka: mówi głośno w jakimś dziwnym języku, ma duży plecak, do tego jeszcze fotografuje i w ogóle jest taki nietutejszy... Jednak wbrew legendom o transsibie, gdzie jest on malowany jako jedna wielka impreza na kółkach i torach, to Rosjanie zachowują się tam bardzo spokojnie i z rezerwą. Są zwykle bardzo mili, ale nie wylewni. Rzecz jasna, dla nieznających ruskawa jazyka bariera jest duża, bo mało kto w trzeciej klasie zna jakiś inny, ale cóż.
Jeśli jednak pamięta się coś z lekcji rosyjskiego, to można pogadać, szczególnie z młodszymi Rosjanami, którzy są ciekawi młodych z zagranicy. Tu uwaga dla mężczyzn: młode Rosjanki mogą w Was widzieć chodzący bilet na wyjazd na Zachód, co nadal dla Rosjan jest kuszące, a kiepsko zawoalowana propozycja dalszej „znajomości” i mnie się zdarzyła... Żeby nie było za słodko: bywają też nieprzyjemne sytuacje. Na odcinku Władywostok-Irkuck w sąsiednim przedziale jedzie dwóch wąsatych i osiłkowatych jegomościów o urodzie Borata. Jeden drugiemu opowiada, jak to było w więzieniu, za co go wsadzili i co teraz będzie robić. To jeszcze pół biedy, ale kiedy jednemu z wącholi wpada w oko nasza towarzyszka Carlota, sytuacja robi się napięta. Na szczęście eks-więzień dość szybko wysiada i wszystko wraca do normy.
Rosjanie w pociągu nie piją wódki, podobno zabronione. Raczą się piwkiem. Za to cudzoziemcy są niezwykle chętni do imprezowania. Spotykamy parę Niemców, wracających z wymiany uczelnianej z Japonii i parę Czechów. Ci są jeszcze lepsi: wracają po rocznym pobycie w Australii i po paru miesiącach wakacji na Fidżi i w Japonii ! Filip Niemiec wywołuje mój śmiech, kiedy oznajmia, że specjalnie od miesiąca zapuszczał brodę przed wyjazdem, by wyglądać na Rosjanina... Spóźnił się chyba, Piotr pierwszy już dawno obciął im brody. Z cudzoziemcami była i integracyjna wódka, ale zawarte znajomości szybko się kończą: każdy gdzieś tam wysiada po drodze.
Jazda transsibem jest trochę jak podróż statkiem. Za oknem cały czas płaska jak stół Syberia, czyli zielone łąki, co jakiś czas mała wioska, i tak przez setki kilometrów. Szybko można się znudzić, jak na morzu. Tylko odcinek bliżej Bajkału dostarcza pięknych widoków na jezioro i na górzyste tereny, które go otaczają. Oprócz tego cały czas kołysze i telepie, myć się nie można, więc ludzie snują się brudni i bez celu po wagonach jak po pokładzie jakieś łajby.
Z kolei spacer po pociągu nocą, np. do wagonu restauracyjnego, który akurat jest dziesięć wagonów dalej, dostarcza niezapomnianych wrażeń: można się poczuć jak w mieście, w którym przeszła zaraza. Przepychasz się przez ciasne przejścia, wokół przyciemnione i tlące się oświetlenie. Ludzie leżą na posłaniach, owinięci w białe prześcieradła, w wystawionymi nogami, rękami. Wyglądają jak trupy. Śpią, z dala słychać jęki, jest duszno, co jakiś czas uderza smród niemytego ciała. Dantejskie sceny.
Pierwszy odcinek podróży skończył się dla nas, kiedy po trzech dniach i trzech nocach brudni, ale szczęśliwi, dojechaliśmy do Irkucka.
Irkuck i Bajkał
Jeżeli jest jeden przystanek obowiązkowy na długiej trasie transsibu, to zdecydowanie jest to region Bajkału. Tu jest po prostu pięknie. Sam Irkuck to miasto dużo ciekawsze od Władkowa, malowniczo położone nad rzeką Angarą i w którego centrum jest mnóstwo drewnianych domów. Domy przypominają kurpiowskie klimaty, więc od razu człowiek czuje się bardziej swojsko.
W ogóle to miejsce od lat jest związane z Polakami, którzy lądowali tu na zesłaniach i często mieli mniemały wpływ na rozwój Irkucka i okolic. Dziś w centrum Irkucka, na ulicy Suche Batora (to jakiś bohater riewoljucji) róg Marksa jest polski konsulat. Tak generalnie po całej Syberii rozsiane są grupy polonii i w każdym większym mieście można znaleźć polonusów, ale o tym szerzej będzie przy okazji opisu Krasnojarska.
Tak à propos: Jeśli myślisz, czytelniku, że w Rosji po 1989 miały miejsce jakieś wielkie zmiany nazw ulic czy placów, to jesteś w głębokim błędzie. W centrum każdego miasta ulice Marksa Lenina, Kirowa, naszego rodaka Dzierżyńskiego, i innych upiorów rewolucji wciąż straszą. Pomniki Lenina stoja jak dawniej, tylko jakoś głupio i smutno wyglądają na tle reklam coca-coli i bud z szałermą.
Dla większości turystów Irkuck jest tylko punktem przesiadkowym w drodze nad Bajkał, położony parędziesiąt km w dół Angary. Większość jedzie do kurortowej miejscowości Listwianka, już nad brzegiem jeziora. My na przekór większości kierujemy się do mniej popularnego Balszoje Galaustnoje, też nad brzegiem, ale bardziej na północ. Mieści się tam... polska baza turystyczna, zwana Wilimówką. Przypadkiem zupełnie wpadłem na ogłoszenie, siedząc już w pociągu relacji Władywostok-Irkuck. Ale zanim się tam dostaliśmy, mieliśmy mały problem z transportem. Lądujemy w Irkucku późną godziną, a tu ostatni autobus do naszej miejscowości, oddalonej o jakieś 120 km od miasta, już dawno odjechał. Pytamy się taksówkarza, ale ten również jest cwaniakiem i żąda zdecydowanie za wiele. Na szczęście jego młodszy kolego zgadza się jechać już za dużo mniej, wsiadamy.
To była zdecydowanie najciekawsza jazda taksówką mego życia. I nie chodzi nawet o to, że młodziak jechał dosyć szybko swoim japońskim samochodem i przy wyprzedzaniu komicznie wychylał się w moją stronę. Chodzi raczej o jazdę w zupełną dzicz. Asfal kończy się niedaleko za Irkuckiem, później już tylko kamienista droga, na której wznoszą się tumany kurzu, gdy taksówka przejeżdża. Powoli zapada zmrok, słońce pięknie zachodzi. A my jedziemy kilometry całe przez sosnowe lasy i między górami. Po drodze jedna zabita dechami miejscowość, w której umorusane dzieciaki wskazują nam drogę, i nic więcej. Dziki wschód. Naprawdę miałem wrażenie, jakbym jechał na koniec świata.
Wreszcie ciemną nocą dojechaliśmy do celu. Tutaj nasz taksiarz żąda większej sumy, niż to było ustalone, ale my twardo obstajemy przy zasadzie deal is deal i on odjeżdża zniesmaczony. Pewnie dlatego chciał taniej od starszego w zawodzie, nie wiedział biedak, w co się pakuje... Trafiamy do naszej bazy, która jest chatą o pięknym niebieskim dachu. W wiosce jest jedna główna ulica, dwa sklepy i jedna cerkiewka. Po zaopatrzenia jeździ się dżipami do Irkucka. Wokół z jednej strony tafla Bajkału, z drugiej góry i lasy. Po ulicy chodzą czasem ludzie w kapeluszach z szerokim rondem, bo słońce daje niemiłosiernie. Dziki wschód.
Sam Bajkał jest cholernie głęboki i równie cholernie zimny. Mimo tego zaliczamy kąpiel i pływamy. Nie jest to najprzyjemniejsze doświadczenie, ale cóż. Ciekawostka: w dzień po nas do bazy zajeżdża grupa młodych Polaków z planem opłynięcia jeziora wpław! Przyjechali vanem z całym sprzętem: dwa pontony, silniki, itd. Za nimi jazda non stop z Polski do Irkucka, samych kierowców jest z siedmiu. Do tego momentu myślałem, że nasza wyprawa była jakimś tam wyczynem, ale ta grupa ludzi z AWF Ślaskiego (bodajże) mnie zabiła. Sztafetą wpław przez Bajkał, to ci dopiero. Na ich nieszczęście pogoda zaczyna się psuć. My wyjeżdżamy w dalsza drogę, a oni muszą dalej pływać. Ciekaw jestem, czy się udało i czy pogoda w końcu dopisała.
Krasnojarsk
W Irkucku postanowiliśmy, że następnym naszym przystankiem będzie Krasnojarsk. Załatwiliśmy sobie tam nocleg u polskich zakonników i szykowaliśmy się na dzień, góra dwa w Krasnojarsku. Polscy zakonnicy z zakonu klaretynów prowadzą w Krasnojarsku parafię rzymskokatolicką, a w najstarszej części miasta mają swoją siedzibę, gdzie zostaliśmy bardzo mile ugoszczeni. Chciałbym tutaj jeszcze raz im podziękować. Klaretyni to zakon z mocnymi hiszpańskimi korzeniami, więc nasza Carlota zobaczyła, że i na dalekiej Syberii są akcenty hiszpańskie, my z kolei mogliśmy pogadać po polsku i zapoznać się z ludźmi, którzy na pytanie „dlaczego Krasnojarsk? Dlaczego Syberia ?” odpowiadają wzruszeniem ramion „jakoś tak wyszło”. Chcieli spróbować i już zostali. Tutaj specjalne podziękowania dla Ojca Maksyma, jedynego zakonnika Rosjanina, który zaserwował nam iście syberyjską gościnność, obwożąc nas i pokazując całe miasto.
Ważna sprawa: dopiero u klaretynów przekonaliśmy się, co to jest prawdziwa rosyjska bania. Co prawda nad Bajkałem w naszej bazie mieliśmy tego przedsmak, ale to było małe piwo z tym, co nam zaserwowali w Krasnojarsku. Wyłożone drewnem pomieszczenie ogrzewa się, wnoszą witki i człowiek siedzi i się poci, a później chłoszcze się brzozowymi witkami, aby pocić się jeszcze więcej. Przed spróbowaniem wydawało mi się to cokolwiek dziwne, ale teraz jestem zadeklarowanym fanem bani. Zresztą, dla nas, cieniasów z zapada (z zachodu), nie szło wytrzymać tam dłużej niż 10 minut, a wtedy czułem, że zaraz się rozpłynę. Miejscowi twardziele siedzą po pół godziny ! Po wyjściu zimny prysznic i sen tak spokojny, jak rzadko.
Sam Krasnojarsk to ruchliwe milionowe miasto z XIX wieczną architekturą w centrum, Położone jest nad Jenisejem. W tym miejscu rzeka jest szersza od Wisły, a jest to dopiero górny bieg. Gdzieś tam daleko na północy rozszerza się do 30 km szerokości. To prawdziwa rzeka, a nie jakiś strumyczek, jak w Warszawie. Co ciekawe, w centrum Krasnojarska znalazłem salon meblowy „Warszawa”, czyżby Wawa była była tam znakiem dobrej jakości ? Za sowietów miasto było całkowicie zakazane dla obcokrajowców, tak jak Władywostok. Przyczyna: znajdowało się i znajduje się tu dużo przemysłu zbrojeniowego i atomowego.
My jednak nagle mamy inny problem: okazuje się, że najbliższy pociąg na zachód z wolnymi miejscami dopiero za 5 dni ! Trzeba było kupić bilet wcześniej. Trochę nam miny zrzedły, kupujemy więc piwo i jak tubylcy raczymy się nim bez żenady w poczekali dworca głównego. Na rozkładzie świecą egzotyczne destynacje: Anapa, Czita, Siewierobajkalsk czy Karabula. W końcu dochodzimy do wniosku, że przynajmniej zobaczymy wszystko co się da. Tak też zrobiliśmy i czas szybko zleciał. Popijaliśmy wyśmienite rosyjskie piwo, jedliśmy pyszne rosyjskie lody i zaraz musieliśmy wsiadać znów do pociągu. Jeszcze tylko w autobusie ruska babina kontrolerka pyta nas, co my za jedni i dziwuje się w bezzębnym uśmiechu, że aż z Polski i z Hiszpanii ludzi przyjeżdżają do Krasnojarska.
Tam i z powrotem
Następny pociąg zawiózł nasz już z Krajnojarska na Dworzec Jarosławski w Moskwie. Ten był już firmienny, nosił dumną nazwę „Jenisej”, kosztował trochę drożej i jechał dużo szybciej. Dystans równy temu, który wcześniej przejechaliśmy w cztery dni i cztery noce przemknął w 2,5 dnia i trzy noce. Niestety, prowadnice u szczytu kariery i w dodatku przypadło mi najgorsze miejsce w całym wagonie: zaraz koło kibla.
Nie, nie o to chodzi że śmierdzi, bo między kiblem z mną był jeszcze przedsionek i drzwi, ale jest się w najruchliwszym miejscu w wagonie... Dlatego większość tego odcinka spędzamy w wagonie restauracyjnym. A tam rano i wieczorem popsa (rosyjskie disco) na cały regulator, do kotleta i do kawy, oszaleć można. Kelnerki niemiłe, zlewają Cię że aż przykro, ech... Śledź przynajmniej dobry i siedzenia wygodne.
Nasza podróż zabrała nas jeszcze do Moskwy, Rygi i Wilna, ale to już na tyle oklepane miejsca, że pozwolę sobie tutaj skończyć opowieść. Tyle na psz-cie dobrych reportaży z Moskwy, odsyłam bez wahania do nich. Na koniec trochę patosu: zamarzyłem o tej podróży dawno temu i niezwykłą satysfakcję przynosi mi jej urzeczywistnienie. Warto spełniać marzenia. Amen. Dzięki za uwagę.