Z cyklu Bliski Wschód: Syria
Gorąca Syria kojarzy się z niestabilnością na Bliskim Wschodzie, terroryzmem, zaciekłą wrogością do Izraela. Można powiedzieć, biała plama na turystycznej mapie świata. Tymczasem dla tych, którzy odsączą bieżącą politykę, Syria oferuje upojny, orientalny klimat, oraz moc historycznych zabytków, bez konieczności zakładania kamizelki kuloodpornej.
Pod tym względem można Syrię porównać do Iranu, notabene jej sojusznika. Informacje z tych krajów zdominowały wywoływane napięcia polityczne i ryzykowne, agresywne posunięcia ich przywódców. Te zaś zaowocowały bardzo zniekształconym obrazem obu krajów w świadomości przeciętnego człowieka – gdy moja siostra ruszała do Iranu, przerażona babcia spytała, czy tam jest teraz wojna. Nie, nie ma tam wojny, a tego, co jest groźne, turyści nie zobaczą. Zobaczą jedynie piękną resztę, którą poznaliśmy odwiedzając Syrię.
Aby odwiedzić ten kraj, naturalnie trzeba przekroczyć granicę i tutaj zderzenia z polityką nie da się uniknąć. Nie wjedzie się posiadając jakiekolwiek ślady bytności w Izraelu, ponieważ Syria nie uznaje tego kraju i traktuje Izraelczyków jako wroga numer 1. Bywają również problemy z otrzymaniem wizy przez kobiety, szczególnie młode, które podróżują same, lub z mężczyzną, który nie jest ich synem, mężem ani ojcem. W związku z tym najlepiej wyrobić je w miłej atmosferze w ambasadzie Syrii w Warszawie. Na samym przejściu jako pierwsze przywita Cię zdjęcie nieporadnie wyglądającego, uśmiechniętego pana – to dumny prezydent republiki, Baszir al Assad. Portrety jego towarzyszą na każdym kroku podczas pobytu w tym kraju, ludność musi bowiem manifestować poparcie dla rządu. Tym bardziej, że Baszir nie był pierworodnym synem poprzedniego prezydenta i nie on miał zostać następcą (trzeba przyznać, że w Syrii republika przyjęła dość specyficzną formę). Gdy jednak pierworodny syn zmarł, Baszir al Assad, dotychczas nie polityk, a wykształcony okulista, nieoczekiwanie został prezydentem. Jego rządy tak nieoczekiwanych efektów jak dotąd jednak nie przyniosły, mimo pewnej liberalizacji gospodarki. Syryjczycy o swoim rządzie nie rozmawiają, źle mówić bowiem nie wolno, a i pochwały mogą zostać przecież źle zrozumiane.
Po przekroczeniu granicy i zobaczeniu gdzieś mapy tego kraju rodzimej produkcji, czeka niespodzianka – i wzgórza Golan (wcielone do Izraela), i Antiochia (należąca do Turcji) należą na nich do Syrii. Kraj ten bowiem dotąd nie uznał stanu faktycznego i wciąż rości sobie prawa do tych terenów. Efektem tego jest nie tylko potrzeba stacjonowania sił UNDOF na granicy z Izraelem, ale również granica z Antiochią wygląda jak strefa walk, nie ma żadnych osiedli w pobliżu, a wokoło ciągną się druty kolczaste i rzędy wojskowych punktów obserwacyjnych. Przekraczając tę drugą, mija się również całkiem okazałe zabytkowe ruiny, nie ma jednak do nich dostępu do tego stopnia, że nie znaleźliśmy o nich żadnej wzmianki nawet w przewodnikach.
Naszym pierwszym przystankiem było Aleppo, najpiękniejsze i drugie największe miasto w kraju. Warto tutaj pamiętać, że wiele miejsc ma inną nazwę angielską i arabską, i aby zostać zrozumianym, należy posługiwać się tą drugą – w tym przypadku Halab (Damaszek z kolei to Sam, fonetycznie Szam). Miasto to przywitało nas agresywnym upałem, w którym z bagażami na plecach musieliśmy rozejrzeć się za tanim noclegiem. Choć dzielnica hotelowa jest tuż obok historycznego centrum miasta, w którym wysiedliśmy z taksówki, każdy metr drogi był morderczy. Musieliśmy wyglądać naprawdę marnie, ponieważ gdy stanęliśmy na chwilę by odetchnąć przed witryną klimatyzowanego banku, wyszedł do nas jego ochroniarz i zaprosił do środka, na odpoczynek i szklankę zimnej wody. Jeśli tylko ma się taką możliwość, warto przyjechać w te strony w innym terminie niż lipiec/sierpień, kiedy gorąc jest największy. Inaczej pobyt będzie męczący, a zwiedzanie trzeba będzie podporządkować pogodzie. My wstawaliśmy więc jak najwcześniej, by przed południem normalnie pozwiedzać miasto, między 12 i 16 chroniliśmy się w hotelu (choć bez klimatyzacji, tradycyjne budownictwo w gęsto zabudowanych dzielnicach trochę chroniło przed upałem), aby wieczorem, jeszcze w 40 stopniowym skwarze, kontynuować zwiedzanie. Jedyną chwilą ulgi był wieczorny prysznic, po którym zamiast się od razu wycierać, wchodziliśmy mokrzy pod niemrawy wiatrak na suficie w pokoju. Ochłoda ta umożliwiała przy okazji spokojne zaśnięcie, nim ciało znów nagrzeje się od powietrza, sen spłyci, aż w końcu obudzimy się rano cali spoceni.
Aleppo rzeczywiście jest pięknym miastem, o najbardziej klasycznie orientalnej atmosferze wąskich, gwarnych alejek, setek straganów ze wszystkim i brzmiących nieustającymi klaksonami ulic, przez które przebiega się z narażeniem życia. Na straganach szybko rzuca się w oczy tutejsze mydło robione z oliwy, z którego Syryjczycy są bardzo dumni. Choć ma nieatrakcyjny, zgniłozielony kolor, oraz co najwyżej nieznacznie świeży zapach, sprzedawane jest na każdym rogu i wszyscy z niego korzystają. Z własnego doświadczenia muszę przyznać, że myje dobrze, ale lepiej nie robić nim prania, ponieważ ubrania później okropnie pachną Podczas poruszania się po Syrii bywają problemy z porozumiewaniem się. Część ludzi mówi kiepską angielszczyzną, ale przydatny bywa też język francuski, którym władają niektórzy starsze osoby (było to kiedyś francuskie terytorium mandatowe), oraz rosyjski. Ten drugi język dzięki kontaktom handlowym, dawniej bowiem przyjeżdżali tu handlować Rosjanie, dziś zaś to Syryjczycy jeżdżą do Rosji pracować, lub uczyć się. Nad miastem góruje potężna cytadela, której zwiedzenie jest bardzo ciekawe i kosztuje grosze, szczególnie studentów – w Syrii zniżki (na kartę ISIC) wynoszą 80% - 95% i niejednokrotnie zdarzyło nam się kupić bilet wstępu za równowartość 30 groszy. Godny zobaczenia jest też Central Park, czyli zielone płuca miasta, oraz podupadły dziś hotel Baron. Był to pierwszy hotel w Syrii o europejskim standardzie, wybudowany w okresie międzywojennym, gdy docierał tu słynny Orient Express – Aleppo było jego ostatnią stacją. Wieczorem zaś obowiązkowo trzeba spróbować świeżo wyciskanych soków, których półlitrowy kufel kosztował zaledwie 4 zł.
Z Aleppo ruszyliśmy autobusem w kierunku pustynnego serca kraju, Ar Rakka. Po udaniu się na duży dworzec, nie było przeszkodą to, że w biurach podróży niemal wszystko było napisane po arabsku, ponieważ co krok podchodzili naganiacze i rzucali nazwy miast, oczekując, że przy którejś przytakniemy. Każda podróż po Syrii rozpoczyna się dla turysty od wzięcia na stronę i kontroli paszportów, co jednak służy chyba jedynie podniesieniu poczucia wartości policjantom na dworcu. Sama Rakka jest zaś prowincjonalnym, pustynnym przystankiem w pół drogi do największego miasta wschodniej Syrii, Az-Zaur, w pobliżu którego dwa lata temu miały miejsce tajemnicze izraelskie bombardowania domniemanych arsenałów lub instalacji nuklearnych. Dla nas była zaś bazą wypadową do okolicznych atrakcji. Po przyjemnej jeździe umilonej cukierkiem i kranówką od stewarda, nasz turystyczny zapał przygwożdżony został już w drzwiach autobusu – było niespełna 50 stopni! W takich warunkach naprawdę nie byliśmy w stanie myśleć o niczym poza schronieniem. Tym okazała się cukiernia, gdzie powoli przyzwyczailiśmy się do temperatury obserwując zamarłe ulice – samochody stały puste na środku drogi, jak gdyby całe miasteczko zostało nagle opuszczone przez mieszkańców, jedyny ruch odbywał się na drodze przelotowej na wschód.
Wreszcie, wciągając powietrze rodem z piekarnika, obleczeni w długie rękawy i spodnie (ochrona przed bezpośrednim działaniem słońca daje dużą ulgę), zorganizowaliśmy sobie wycieczkę. Na początek pojechaliśmy do Sergiopolis, czyli bizantyjskiej twierdzy na dawnej granicy z Persją. W taksówce, mimo braku klimatyzacji, musieliśmy zamknąć okna, ponieważ wpadające gorące powietrze niemal nas parzyło. Cel robi jednak duże wrażenie; czworoboczna twierdza została wybudowana na zupełnie płaskiej pustyni, kilkadziesiąt kilometrów od jakiegokolwiek źródła wody (posiada w związku z tym cysterny pojemności aż 15 tysięcy metrów sześciennych), prawdziwe wyzwanie rzucone naturze. Wewnątrz murów zabudowania są niemal zupełnie zniszczone przez wiatr i zakryte przez piaski. Właściwie niezbyt wiadomo (z kilkoma wystającymi wyjątkami) co się zachowało, ponieważ teren ten czeka dopiero na zbadanie przez archeologów. Dziś chodzi się jedynie po nieregularnych wydmach kryjących ruiny, co nie pomniejsza wrażenia, jakie robi ten niezwykły zabytek.
Drugim punktem wycieczki było jezioro Al – Assad, największe w kraju. Utworzone zostało przy wsparciu ZSRR poprzez budowę olbrzymiej, czterokilometrowej tamy na Eufracie. Długi na 60km akwen miał zamienić jałową okolicę w pola uprawne i rozwiązać syryjski problem z wodą, jednak cały plan pokrzyżowała jeszcze większa tama wybudowana przez Turków na tej samej rzece. W ten sposób gigantyczna inwestycja nie spełniła pokładanych w niej nadziei i stała się raczej świadectwem potęgi. Tymczasem niedobór pitnej wody narasta do głównego problemu kraju; co prawda Turcja zaoferowała sprzedaż wody, Syria jednak jej odmówiła, nie chcąc się uzależniać od dużego sąsiada, z którym nie utrzymuje zbyt ciepłych stosunków.
Przejazd przez tamę wiąże się z ponownym sprawdzaniem paszportów, a następnie szybką jazdą i zakazem zatrzymywania się. Choć jeziora z niej nie widać ponad murem, naszym oczom ukazał się w dole, po drugiej stronie, cienki i łapczywie rozchwytywany przez zieleń Eufrat. Assad zobaczyliśmy zaś dopiero po kwadransie jazdy i nie rozczarował nas. Woda sięgała po horyzont i zdawała się być czymś zupełnie surrealistycznym w tej pustynnej okolicy. Dodatkową atrakcją był mały zamek z VIII wieku wznoszący się na brzegu jeziora, zapadający zmrok nie pozwolił jednak na wejście do środka.
Historycznie wyjątkowym regionem kraju jest północny zachód, gdzie znajduje się przeszło 700 „umarłych miast”.
Były to bizantyjskie osiedla, opuszczone na skutek trzęsień ziemi i najazdów arabskich. Dziś na ich ruinach normalnie funkcjonują ludzie, w związku z czym w największym z nich, El – Bara, chodziliśmy wśród sadów oliwkowych i pistacjowych. Ogrom pozostałości po tym świecie, który przeminął, robi jednak duże wrażenie. Innymi godnymi odwiedzenia miejscami w okolicy są bizantyjskie kościoły, w tym najsłynniejszy, bazylika Szymona Słupnika, wybudowana w miejscu, gdzie święty miał spędzić 42 lata na słupie, stając się już za życia obiektem kultu. Jednak jak wszędzie na bliskim wschodzie, tutejsze starożytne ruiny wciąż czekają na archeologów.
Naszym kolejnym przystankiem była Hama, ciche i spokojne miasteczko w pół drogi między Aleppo i Damaszkiem. Miasteczko znane jest z norii – wielkich (kilkanaście metrów średnicy) drewnianych kół, które napędzane rzecznym nurtem, napełniały wodą akwedukty, rozchodzące się we wszystkie strony miasta. Dawniej ich szum był codziennym tłem życia tutaj, dziś uruchamiane są spalinowymi silnikami tylko jako atrakcja. Spokojniejsza atmosfera sprawiła, że spędziliśmy tu kilka leniwych dni, odwiedzając m.in. pałac Azema, wzorowy przykład bogatego domu w arabskim stylu.
Warto wspomnieć o ważnej sprawie dla każdego turysty, czyli dostępie do internetu. Jest on w Syrii dopiero od kilku lat i daje się to we znaki, tym bardziej, że rząd traktuje go jako zło konieczne. Kafejek jest mało, łącza są wolne, a dostęp do nich bardzo drogi jak na tutejsze ceny (5 – 7 zł/h). Co więcej, jest oficjalny, choć niezbyt przestrzegany, obowiązek spisywania danych z paszportów przed skorzystaniem z internetu. Nie pomagają też regularne braki prądu – rano i w południe, gdy klimatyzatory pracują pełną parą; przy okazji nie dodaje to ochoty na jedzenie lodów, gdy wie się, że każdy z nich przynajmniej dwa razy dziennie jest rozmrażany.
Na ulicach niejednokrotnie zdarzyło nam się zauważyć ubranego na biało Araba z dwoma, jednakowo ubranymi kobietami w podobnym wieku, nieodmiennie wyglądającymi na trzyosobowe małżeństwo. Choć wielożeństwo jest w kraju oficjalnie zakazane, kapłani tradycyjnie udzielają ślubów również z więcej niż jedną kobietą. Kwestia małżeństwa wyjdzie też wiele razy w rozmowach z tubylcami, jeśli podróżuje się w towarzystwie kobiety. „Nieprzyzwoitość” Arabów w tym temacie jest powszechnie znana, bywa jednak również zabawna, szczególnie gdy dochodzi do targowania się, za ile wielbłądów odstąpi się swoją kobietę – mój rekord to 1500 (podobno jeden wielbłąd wart jest tysiąc dolarów), z racji jej niebieskich oczu, które cenią tutaj najbardziej.
Z Hamy wyruszyliśmy w podróż do Krak des Chevaliers, najwspanialszego dziś zamku krzyżowców na świecie. Położony na pofałdowanym pograniczu z Libanem, majestatycznie góruje nad okolicą i jest jedynym miejscem w Syrii, poza dwoma największymi miastami, w którym spotkaliśmy innych turystów. Zamek ten jest mocno osadzony w historii wypraw krzyżowych, gościł Ryszarda Lwie Serce, był oblegany przez Saladyna, dzięki czemu funduje małą podróż w czasie, gdy chodzi się po jego odrestaurowanych murach.
Kolejnego dnia ruszyliśmy taksówką poza miasto, by zobaczyć na własne oczy tzw. domy – ule. Są to ulepione z gliny stożkowe domki, które dawniej stanowiły podstawę zabudowy poza miastami. Dziś ciężko je już zobaczyć. Polegając na informacjach z przewodników, wynajęliśmy kurs szosą, przy której wioski z takimi domami miały być, kierowca nie miał bowiem pojęcia o co nam chodzi. Wyglądając uważnie przez okna wreszcie jednak je dostrzegliśmy. Skręcając w ich kierunku znaleźliśmy się na zupełnej prowincji; na spotkanie z nami wybiegli wszyscy mieszkańcy tej zapadłej wioski, dzieci otoczyły nas szczelnym kręgiem i przekrzykiwały się wzajemnie, a po horyzont rozciągała się pustynia. Byliśmy atrakcją tygodnia, jak nie miesiąca, wszyscy patrzyli na nas jak na kosmitów, a dzieci koniecznie chciały nawiązać z nami jakiś kontakt, zaś oddanie im bileciku z flagą UE wywołało prawdziwą euforię. Ludzie żyli tu naprawdę biednie i zacofanie, a centrum wioski stanowiła mała studnia i jedyne drzewo, pod którym stało kilka kóz. Mieszkańcy pozwolili nam wejść do środka domków, aż wreszcie po serii obowiązkowych fotografii odjechaliśmy na „swoją planetę”, gdzie ludzie mają pod dostatkiem wody, a świat nie kończy się na własnej chacie…
Na koniec wreszcie dotarliśmy do Damaszku, chwalącego się mianem najdłużej nieprzerwanie zamieszkanego miejsca na Ziemi – ponad 7 tysięcy lat! Miasto to jest wyraźnie droższe i niesamowicie gwarne, co nie powinno dziwić wobec faktu, że mieszka w nim niemal 5 milionów ludzi. Obfituje też w atrakcje, takie jak fabryka mydła, piękne łaźnie arabskie, medresy (szkoły koraniczne), muzeum archeologiczne, oraz przebogaty suk, na którym można kupić wszystko, czego mogą szukać turyści – od owoców, przez lody arabskie w pistacjowych płatkach (o gumowatej konsystencji, podobne do lodów tureckich), po jedwabne szale i nargile, czyli fajki wodne. Na jego końcu znajduje się zaś czwarty najważniejszy meczet na świecie (po Mekce, Medynie i Jerozolimie), czyli meczet Umajjadów z VIII wieku. Ten jeden z pierwszych meczetów, choć wielokrotnie niszczony (m.in. przez Tamerlana, który swego czasu zniszczył chyba wszystkie miasta od południowej Turcji po Jordanię), stanowił inspirację dla budowniczych przez kolejne tysiąclecie. Według wierzeń muzułmanów, w dniu sądu ostatecznego przez jego minaret ma zejść na ziemię Jezus, aby walczyć z antychrystem, w środku zaś znajduje się okazała „kaplica”, mająca kryć głowę Zachariasza. Bez wątpienia, była to najpiękniejsza świątynia, jaką widzieliśmy w Syrii.
Warto odwiedzić dzielnicę chrześcijańską, wyraźnie odmienną od reszty miasta, gdzie w sklepach są bliższe Europejczykom towary, wiele kobiet nie nosi na głowie chust, a dniem wolnym od pracy jest niedziela. Wieczorem zaś można odwiedzić jedną z kilku dobrych restauracji w samym centrum miasta. Lokale te mają europejski standard obsługi, lecz nie zatraciły swego naturalnego, orientalnego charakteru. Dzięki nim nie tylko spędziliśmy przemiły wieczór przy nargili i koktajlu owocowym, ale również napełniliśmy brzuchy wyśmienitym Fatteh – podawanym w misce daniu z chleba, mięsa i pasty sezamowej (humus).
Damaszek jest również głównym węzłem komunikacyjnym, co umożliwia poznanie innych okolicznych atrakcji. W ten sposób ruszyliśmy do Palmyry, starożytnego państwa – miasta. Położone na środku Pustyni Syryjskiej, swego czasu rzuciło wyzwanie Rzymowi, odbijając mu Anatolię i Egipt. Jego pustynne ruiny z setkami wciąż stojących kolumn, oraz pobliska życiodajna oaza, jedyna na drodze do Persji, są jedną z głównych atrakcji kraju. O tej porze roku zachwycanie się ich egzotycznym i monumentalnym pięknem nieodmiennie jednak uprzykrzało okrutne słońce.
Na koniec postanowiliśmy odwiedzić nieodległą Malulę, czyli jedno z dwóch ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie mówi się w języku Chrystusa, czyli po aramejsku. Wioska ta położona jest wśród wzniesień i ma niepowtarzalny, chrześcijański klimat, ze swoimi kościołami, świętymi źródełkami i sklepikami z dewocjonaliami – niezwykłe zjawisko w sercu reakcyjnego islamu. Można tutaj również usłyszeć modlitwę „Ojcze Nasz” odmawianą w oryginale. Nam to miejsce dodatkowo zapadnie w pamięć ze względu na napotkanie niezwykłego stworzenia, czyli pajęczaka znanego jako Camel Spider (po polsku Solfuga).
Syria nie wydaje się miejscem, gdzie można spędzić wspaniałe wakacje. Jej sytuacja polityczna odstręcza, nie ma również porównywalnej gamy atrakcji, jaką posiadają ościenne Turcja czy Jordania. Z drugiej strony, fakt, że jej atrakcje nie są jednak tak kuszące dla masowej turystyki sprawia, że zachowuje ona swą autentyczność. Dla tych, którzy chcą poznać niczym nie skażony orientalny świat, niesamowite, historyczne zabytki i surowy, półpustynny klimat, Syria nie powinna pozostać białą plamą na turystycznej mapie świata.