Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Bezpieczeństwo Dariusz Materniak: Lekcja z Realpolitik

Dariusz Materniak: Lekcja z Realpolitik


14 maj 2015
A A A

Aktualnie trwający spór wokół kwestii przyjmowania imigrantów z krajów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu jest świetną okazją do tego, by Polska i kraje naszego regionu odrobiły wreszcie lekcję z Realpolitik w relacjach z Brukselą oraz państwami tzw. Starej Unii.

Problem napływających do krajów południowej Europy uchodźców stał się na tyle poważny, że państwa te zwróciły się do struktur unijnych z inicjatywą rozwiązania tej kwestii na forum UE. W myśl przedstawionych propozycji, każdy z krajów miałby przyjmować na swoim terytorium określoną liczbą imigrantów, w zależności od własnej liczby ludności, poziomu PKB i kilku innych czynników. W przypadku Polski byłoby to ok. 5,5% ogólnej liczby osób napływających na terytorium Unii Europejskiej. Wiadomo już dziś, że postawa władz RP jak i pozostałych krajów naszego regionu wobec przedstawionych propozycji jest negatywna.

Powoływanie się w tym miejscu na argument „europejskiej solidarności” jest delikatnie mówiąc nietrafionym pomysłem. Europa Zachodnia, w tym zwłaszcza kraje szczególnie zainteresowane możliwie (dla siebie) bezbolesnym rozwiązaniem problemu nielegalnej imigracji takie jak Niemcy, Francja czy Włochy wymagają od pozostałych członków UE ponoszenia kosztów rozwiązywania istotnych dla nich problemów, przy czym same już od dłuższego czasu pozostają głuche na apele o większą aktywność na kierunku unijnej polityki wschodniej.

Problem tak naprawdę nie jest nowym i nie pojawił się wraz z początkiem kryzysu na Ukrainie pod koniec 2013 roku. Swoją nieudolność zachodnioeuropejska dyplomacja pokazała już w 2008 roku w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej. Wizyta ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego w Moskwie nie miała wbrew obiegowym opiniom, większego wpływu na zakończenie walk w Osetii Południowej – Rosja, po osiągnięciu swoich celów – wyparciu oddziałów gruzińskich poza granice separatystycznej republiki i rozbiciu znacznej części jej armii, mogła sobie pozwolić na zakończenie konfliktu i jego bezpieczne przypieczętowanie ogłoszeniem niezależności Osetii Południowej i Abchazji. Drugim przykładem zachodnioeuropejskiej krótkowzroczności był faktyczny brak zainteresowania programem Partnerstwa Wschodniego i w efekcie – śmiesznie małe środki przeznaczone na jego realizację, co z góry przesądziło o stosunkowo niewielkim wpływie tej inicjatywy na sytuację w krajach, które stały się jej członkami.

Jednak prawdziwe problemy rozpoczęły się wraz z początkiem kryzysu polityczno-społecznego na Ukrainie, do którego zresztą częściowo doprowadziła sama Bruksela, nie podejmując żadnej aktywności w okresie przed Euromajdanem, gdy co najmniej od pół roku faktem była presja gospodarcza Rosji na Ukrainę. Praktycznie zerowa aktywność władz unijnych, które nie były w stanie przedstawić Ukrainie zagrożonej wyniszczającą wojną gospodarczą z Rosją sensownej oferty pomocy, przyczyniła się znacząco do fiaska szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, co stało się bezpośrednią przyczyną protestów w Kijowie i innych miastach Ukrainy. W tym okresie (grudzień 2013 – styczeń 2014) dyplomacja Polski i krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej bezskutecznie próbowała skłonić unijne struktury do aktywnych działań. Wśród argumentów, jakie wysuwano dla usprawiedliwienia takiego stanowiska pojawiło się m.in. stwierdzenie, że problem kryzysu na Ukrainie nie należy do kategorii poważnych, jako że w związku z tym nie giną ludzie. Sytuacja ta znacząco zmieniła się w lutym 2014 roku, gdy w czasie protestów zginęło ponad 100 osób, a wraz z początkiem regularnego konfliktu zbrojnego na Donbasie liczba ofiar zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie, osiągając blisko 6 tysięcy zabitych na początku 2015 roku (wg danych ONZ).

Niestety, nawet wybuch we wschodniej Ukrainie najpoważniejszego od co najmniej 20 lat konfliktu zbrojnego na kontynencie europejskim nie zmienił postawy państw tzw. Starej Unii, które posiadając tradycyjnie dobre relacje polityczne i rozwinięte stosunki gospodarcze z Federacją Rosyjską, niechętnie zgodziły się na wprowadzenie sankcji w związku z faktem aneksji Krymu. Poza tradycyjnymi „wyrazami głębokiego zaniepokojenia” nie doczekaliśmy się faktycznie żadnych konkretnych działań. Co prawda powstała tzw. grupa normandzka, złożona z przedstawicieli Rosji, Ukrainy, Niemiec i Francji, jednak prace prowadzone w tym formacie nie były w stanie doprowadzić do pokojowego zakończenia konfliktu w Donbasie. Twierdzenie, jakoby niemiecka i francuska dyplomacja odegrała znaczącą rolę w powstrzymaniu walk na przełomie sierpnia i września 2014 roku (gdy regularne jednostki armii rosyjskiej wkroczyły na terytorium Ukrainy, ratując przed ostateczną klęską oddziały tzw. Republik Ludowych – Donieckiej i Ługańskiej) mija się z prawdą. Sytuacja jaka miała miejsce w Donbasie w tym okresie była w znacznym stopniu analogiczna do tej z 2008 roku: po odwróceniu sytuacji na korzyść tzw. separatystów i wobec tężejącego oporu ukraińskiej armii, Rosjanie wycofali większość swoich jednostek pierwszoliniowych z powrotem na terytorium Federacji, pozostawiając podpisane 5 września w Mińsku zawieszenie broni w rękach separatystów z DNR i ŁNR. Porażką zakończyły się także działania przywódców Niemiec i Francji w lutym 2015 roku, gdy trwały walki pod Debalcewem – pomimo podpisania porozumienia o wstrzymaniu walk, negocjowanego ponownie w Mińsku przez Angelę Merkel i Francois Hollande’a, starcia nie tylko nie wygasły, ale jeszcze przybrały na sile – i dopiero opuszczenie bronionego przez ukraińskie wojska miasta Debalcewe doprowadziło do czasowego uspokojenia sytuacji (co jednocześnie, miejmy nadzieję, ostatecznie przekonało władze w Kijowie o jakości wsparcia i gwarancji z Paryża i Berlina). I chociaż zawieszenie broni częściowo nadal obowiązuje (choć jego warunki nie zostały wykonane w stu procentach), to prawdopodobieństwo kolejnej eskalacji jest bardzo wysokie.

Pomimo trwającego blisko 1,5 roku konfliktu, kraje Europy Zachodniej z Niemcami i Francją na czele nadal wydają się bagatelizować zagrożenia związane z konfliktem zbrojnym, jaki toczy się na Ukrainie – a jeśli nawet jest inaczej, to trudno mówić o skuteczności, gdy przeciwnik jest w stanie osiągać swoje cele stosując kombinację metod politycznych i wojskowych oraz osiągając przewagę w kilku innych sferach, w tym zwłaszcza w wojnie na płaszczyźnie informacyjnej. Im dalej od wschodniej granicy UE, tym świadomość zagrożeń wynikających z wojny na Donbasie jest mniejsza, a większe jest (o zgrozo!) zrozumienie dla Rosji, która „ma przecież swoje interesy” (!). Obawy państw bezpośrednio graniczących z Rosją czy też potencjalnie zagrożonych m.in. „wojną hybrydową” w ogóle nie są brane pod uwagę – głos Litwy, Łotwy, Estonii nadal pozostaje praktycznie niesłyszalny zarówno w siedzibie Komisji Europejskiej jak i w kwaterze głównej NATO – i zmienią tego organizowane raz na jakiś czas ćwiczenia, w których, notabene, zwykle główna rolę odgrywają wojska amerykańskie, a nie niemieckie czy francuskie – co dość dobrze podkreśla charakter problemu.

Jak więc w opisanej sytuacji Paryż czy Berlin mogą wymagać od Warszawy czy Wilna jakiekolwiek „solidarności europejskiej”, jeżeli same nie są w stanie jej wykazać w sprawach o znaczeniu znacznie ważniejszym z punktu widzenia strategicznych interesów Unii Europejskiej? Wobec powyższego, jedynym sensownym wyjściem wydaje się być konsekwentne wetowanie przez Polskę i pozostałe państwa regionu Europy Środkowo-Wschodniej wszelkich propozycji dotyczących „solidarnego” rozwiązywania kwestii imigracji z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Przynajmniej do momentu, w którym stolice zachodniej Europy nie zobowiążą się do poważnego i skutecznego zajęcia się problemami na wschodnich granicach UE.

Dariusz Materniak