Bogdan Góralczyk: Imperialny przesyt
- Bogdan Góralczyk, Polska Zbrojna
Trzy spotkania G20 w istocie ukonstytuowały nowy porządek gospodarczy na globie. Już zapowiedziano następne w Korei Południowej.
Jeszcze do niedawna wszystko było jasne. Gdy rozpadał się porządek dwubiegunowy, a wraz z nim Związek Radziecki, celnie ujął to amerykański publicysta Charles Krauthammer: nastąpiła „jednobiegunowa chwila”, przyszło „Pax Americana”. Bezpośrednio po zimnej wojnieto USA dyktowały światu swoje warunki praktycznie we wszystkich dziedzinach: polityce, gospodarce, technologii, nie mówiąc już o strategii i sferze militarnej. Jak celnie ujął to inny amerykański analityk Joseph Nye jr., USA dominowały także w zakresie tak zwanego miękkiego oddziaływania (soft power), czyli w mediach, kulturze i wszystkich środkach pozaekonomicznych czy pozamilitarnych, a więc wcześniejszych klasycznych atrybutach siły. Przez minione 20 lat nikt trzeźwo myślący tej amerykańskiej dominacji nie kwestionował.
Pamiętamy dobrze proroctwa Francisa Fukuyamy, który szumnie zapowiadał „koniec historii” i triumf amerykańskiego modelu oraz liberalnej demokracji. Szybko się co prawda z tego wycofał, ale intelektualny ferment i medialny szum powstał. Jedynie pragmatyczny Zbigniew Brzeziński, troszczący się o amerykańskie wpływy, wracał – pośrednio – do Krauthammera i podkreślał w wydanej również u nas „Wielkiej szachownicy”, że amerykańska potęga nie będzie wieczna i długotrwała. Pisał, jakże proroczo: „Krótko mówiąc, historyczna szansa, przed którą stoją Stany Zjednoczone jako główne mocarstwo światowe, z pewnością nie potrwa długo”.
Ścieżku ku multipolaryzmowi
Rzeczywiście, nie potrwała. Co wpłynęło na zmianę sytuacji? Wygląda na to, że nałożyło się nań kilka procesów. Przede wszystkim, Stany Zjednoczone wzięły na siebie zbyt duże zobowiązania. Inaczej mówiąc, popadły w chorobę, trafnie nazwaną przez profesora z renomowanego uniwersytetu Yale Paula Kennedy’ego „imperialnym przesytem”. To on nieuchronnie prowadził do zmierzchu USA jako „jedynego mocarstwa”.
Punktów krytycznych było kilka: 11 września, wcześniej Bałkany, później Irak i Afganistan. Łącznie składały się one w jeden cel: „wojny z terroryzmem”; tej wojny, której koszty po kilku latach walk fachowcy tak znakomici jak Joseph Stiglitz mieli wyliczyć na kilka miliardów dolarów… tygodniowo. Takich obciążeń nie wytrzymałby chyba nikt. Nawet państwo takie jak Stany Zjednoczone, wydające na zbrojenia – według wyliczeń renomowanego Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) – więcej niż dziewięć pozostałych państw w pierwszej dziesiątce na tej liście.
Wyzwania przyszły też z wewnątrz kraju. Tamtejsi obywatele po prostu zbyt dużo, nie oglądając się na nic, konsumowali. Społeczeństwo żyło ponad stan, a państwo i obywatele poważnie się zadłużali. Deficyt szybko rósł, o czym powszechnie wiedziano, ale mechanizmów nie zmieniano. Częściowo dlatego, że w Stanach Zjednoczonych dominował, już od czasów prezydenta Ronalda Reagana, kurs neoliberalny, zakazujący stawiania rynkowi jakichkolwiek tam.
Chociaż ta akurat kwestia jest obłożona bodaj największym „balastem” ideologicznym, poza przedmiotem sporu pozostaje przynajmniej to, że Amerykanie w minionych latach napompowali w swoich bankach, instytucjach finansowych i na rynku nieruchomości wielką banię, przed której skutkami pęknięcia przez lata ostrzegał znany gracz giełdowy George Soros. Gdy bańka ta we wrześniu 2008 roku z hukiem pękła, stało się jasne, że przynajmniej w sferze finansów i gospodarki „jednobiegunowa chwila” dobiegła końca.
Mimo wysokich kosztów „wojny z terroryzmem” żaden inny rywal w minionych dwóch dekadach Ameryce nie groził. Japonia, której profesor Harvardu Ezra Vogel przepowiadał kiedyś, że będzie „numerem jeden”, niemal w tym samym czasie, też z przyczyn wewnętrznych, popadła w zastój, a nawet recesję, która trwa do dziś. Nic nie wskazuje na zmianę tej tendencji. Nie była wyzwaniem, bo nie mogła być, także Rosja, poprzedni rywal. Imperium spektakularnie się rozpadło i w czasach prezydentury Borysa Jelcyna chwiało na nogach, a ponadto borykało z wieloma problemami wewnętrznymi, czego dowodem były dwa krwawe konflikty czeczeńskie. Dopiero Władimir Putin zaczął układać te puzzle na nowo. Przy czym, w przeciwieństwie do poprzedników, znacznie mniej oglądał się na Zachód, a coraz częściej na Wschód, głównie na Chińczyków, którzy w tym czasie zaczęli już święcić bezprecedensowe triumfy na światowych rynkach.
Chiny wyszły poza plan
Podczas gdy Ameryka wojowała, Chiny budowały swoją potęgę. W latach osiemdziesiątych, gdy istniał jeszcze ZSRR, rywalizowały z Michałem Gorbaczowem i próbowały reformować „realny socjalizm”. Gdy sąsiad się rozsypał, przypomnieli sobie wyuczoną kiedyś lekcję: „Związek Radziecki dziś to nasze jutro”. Przywódcy w Pekinie „wyszli poza plan” i zaczęli reformować kraj na wzór innych dalekowschodnich gospodarczych tygrysów, takich jak Singapur, Tajwan, Hongkong czy Korea Południowa.
Co więcej, w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi, a później także Unią Europejską, Chiny zaczęły notować w początkach tej dekady coraz większe dodatnie saldo handlowe. Co Chińczycy – tanio (choć wysokim kosztem społecznym) – wyprodukowali, to Amerykanie, a w ślad za nimi Europejczycy i inni, też tanio kupowali. Tak narodziło się pojęcie mówiące o ChRL jako o globalnej taśmie montażowej. Efekt? Na koniec 2008 roku Chińczycy ogłosili, że mają największe na świecie rezerwy walutowe, rzędu 2 bilonów dolarów. Przyniosła je symbioza polegająca na tym, że Chińczycy produkowali, a Amerykanie (i inni) kupowali.
Tłok przy stoliku
Tego utrzymać już się nie dało. Gdy wybuchł kryzys, stało się jasne, że świat powróci do stanu „normalnego”, a więc wielobiegunowości. Skończyły się amerykańskie sny o potędze, o czym pisze w wydanej ostatnio u nas książce pod znamiennym tytułem „Powrót historii i koniec marzeń” Robert Kagan. Do lamusa odeszły marzenia o tym, że Rosja czy Chiny zaprowadzą u siebie nowy, liberalny porządek. „Nowa jakość” polega na odejściu od porządku jednobiegunowego oraz dominacji Ameryki i równoczesnym szybko rosnącym Przywpływie tzw. wschodzących rynków (emerging markets), począwszy od Chin, poprzez Indie, Brazylię, przywróconą do statusu mocarstwa (dzięki surowcom i autorytaryzmowi Putina) Rosję (to tak zwane BRIC) i inne. Ten nowy stan ukonstytuowała G20.
Czy to oznacza, że mamy już nowy porządek i ład w świecie? Nie za bardzo. Wiele kwestii jest otwartych, na przykład przyszła rola ONZ, o której prawie się nie wspomina. Coraz głośniej mówi się natomiast o możliwości powołania swoistego duetu gospodarczego USA–Chiny, czyli G2 (to propozycja amerykańska), a także G3, która obejmowałaby jeszcze UE. Jest pewne, że USA w najbliższym czasie nie będą już samodzielnie dyktowały swych warunków światu. Jak to obrazowo, z nutką pewnej zazdrości, ujął na szczycie G20 w Londynie prezydent Obama: „skończyły się czasy, gdy Roosevelt i Churchill przy szklaneczce brandy rysowali mapę świata”. Kto ją będzie rysował teraz? Nie jest do końca jasne, chociaż graczy przy tym stoliku będzie raczej kilku. Pewne jest też, że nie wszyscy z nich będą mieli liberalne przekonania. „Historia wróciła”.
Artykuł ukazał się w Polska Zbrojna . Przedruk za zgodą Redakcji.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.