Marek Pielach: Pogoda dla tyranów
- Marek Pielach, Polska Zbrojna
Nie ma tak odrażającej postaci, żeby Zachód jej nie zaakceptował, jeśli uzna, że leży to w jego interesie.
Myśliwce wykonujące podniebne akrobacje, ośmiuset tancerzy, wielkie orkiestry, tysiące ton fajerwerków i pomalowana na jaśniejszą zieleń trawa. Tak wyglądała największa impreza w historii Afryki, która właśnie zakończyła się w Libii. Bohater był tylko jeden – pułkownik Muammar Kadafi. Hucznie świętował 40-lecie dokonanego przez siebie zamachu stanu. 1 września 1969 roku jako sierżant obalił prozachodniego króla Idrisa I, a potem zniewolił własny naród, znacjonalizował zagraniczne firmy i wspierał działających w Europie terrorystów. Mimo to na uroczystości Kadafiego mieli zjawić się i Nicolas Sarkozy, i hiszpańska para królewska, i Silvio Berlusconi.
Ostatecznie nie skorzystali z zaproszeń, bo gazety wciąż wypominały im, że dyktator Libii ucałował ostatnio na lotnisku Abdelbaseta Alego al-Megrahiego – zwolnionego z więzienia w Szkocji sprawcę zamachu na samolot, który spadł na Lockerbie 21 grudnia 1988. Zginęło wówczas 259 pasażerów. Aż do 11 września 2001 roku był to największy atak terrorystyczny. Jednak to właśnie po tragedii w Nowym Jorku Kadafi umiejętnie wkupił się w łaski Zachodu. Zaoferował pomoc w zwalczaniu terroryzmu, przyznał, że miał udział w zamachu nad Lockerbie i wypłacił odszkodowania rodzinom ofiar. Odtąd ekscentryczny przywódca Libii mógł odwiedzać światowych przywódców (uczestniczył na przykład w jednym ze szczytów G8), a i oni chętnie wybierali się do jego namiotu w Trypolisie. Mówi się, że nawet zwolnienie Al-Megrahiego było wspólną decyzją Kadafiego i Brytyjczyków. Przyznał to syn dyktatora, który powiedział wprost, że Londyn zabiega o lukratywne kontrakty. Tak się bowiem składa, że Libia ma bogate złoża ropy naftowej i gazu ziemnego.
Wydanie mordercy własnych obywateli w zamian za korzyści gospodarcze? Brytyjczycy uznali, że to dobry interes. Także Kadafi miał w serdecznym powitaniu terrorysty swój cel. Marzy mu się bowiem stworzenie Stanów Zjednoczonych Afryki, musiał więc podnieść swój autorytet wśród tamtejszych przywódców i pokazać, że nie we wszystkim ulega Zachodowi. Na razie wydaje się jednak, że to przywódcy wolnego świata bardziej ulegają jemu niż odwrotnie. Co gorsza, nie dotyczy to tylko Libii. Nie ma tak odrażającej postaci, żeby Zachód jej nie zaakceptował, jeśli uzna, że leży to w jego interesie. „To jest sukinsyn, ale nasz sukinsyn”, mawiali Amerykanie w czasach zimnej wojny i ta zasada nadal obowiązuje, choć już mniej oficjalnie.
Nie ma lepszych
Inną kwestią jest, że na przykład w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie, nawet jeśli odbywają się wybory, nie wygrywają ich prozachodni politycy ceniący kompromis, nieskażeni korupcją i walczący o prawa człowieka. Nie dlatego, że zdobywają za mało głosów, ale tacy osobnicy po prostu nie istnieją. Najlepszym przykładem jest prawdopodobny zwycięzca październikowych wyborów w Afganistanie Hamid Karzaj. Owszem, zna on sześć języków, a z CIA współpracuje już od lat osiemdziesiątych, ale oszałamiającą skutecznością wykazał się tylko w wydawaniu pieniędzy z pomocy zagranicznej (z których wiele trafiło podobno do jego kieszeni). Amerykanie z chęcią przestaliby go wspierać, ale nikogo lepszego nie mają.
Przypomina to trochę ich relacje z byłym prezydentem Pakistanu Pervezem Musharrafem. Rządził on krajem od 1999 roku, kiedy to przeprowadził krwawy zamach stanu. Następnie wspierał talibów, ale po 11 września 2001 roku postąpił tak samo jak Kadafi – zadeklarował pełne poparcie dla wojny z terroryzmem. Na deklaracjach się nie skończyło. Musharraf wysłał ponad 70 tysięcy żołnierzy na pogranicze pakistańsko-afgańskie i wydał Amerykanom kilkuset członków bądź to Al-Kaidy, bądź bojówek talibskich. Problem w tym, że prowadząc taką politykę, stracił poparcie własnego narodu. Zmienił więc front i zaczął negocjować z przywódcami plemion pusztuńskich. Wtedy stracił poparcie Amerykanów. Nie pomógł mu stan wyjątkowy, który wprowadził w listopadzie 2007 roku. Niedługo po nim musiał odejść ze stanowiska.
Takich problemów nie mają dyktatorzy w Azji Środkowej. Korzystając ze strategicznego położenia regionu (w szelfie Morza Kaspijskiego znajdują się spore zasoby ropy), mogą robić wszystko. Jeśli bowiem narażą się Stanom Zjednoczonym, z chęcią obronią ich Rosja i Chiny. Każdy z tych krajów marzy o kontroli nad tym rejonem świata. Symbolem miejscowego przywódcy (po śmierci wznoszącego sobie złote pomniki władcy Turkmenistanu Saparmyrata Nyýazowa) jest prezydent Uzbekistanu Islom Karimov. Pozostaje on u władzy od 1989 roku. Najpierw jako sekretarz partii komunistycznej, później prezydent.
Podobnie jak wszyscy dyktatorzy, po 11 września 2001 roku poparł on wojnę z terroryzmem, ale sojusz skończył się w 2005 roku, kiedy Zachód nie mógł już przymknąć oczu na jego krwawą rozprawę z opozycją. Karimov wyjaśnił co prawda – podobnie jak Władimir Putin – że ci, których zabił, byli groźnymi islamskimi fundamentalistami, ale zdaje się, że ta formułka już się zużyła. Takich jak Karimov jest w regionie wielu. Nursułtan Nazarbajew nie ma tyle krwi na rękach, ale rządzi Kazachstanem od 1984 roku. Z tego samego pokolenia pochodził Hejdar Alijew (zmarł dwa miesiące po wyborach, w których wystawił kandydaturę swojego syna). Ilham Alijew rządzi więc Azerbejdżanem od 2003 roku. Jeszcze krótszy staż ma Gurbanguly Berdimuhamedow, który w 2007 roku został prezydentem Turkmenistanu, uzyskując 89 procent sfałszowanych głosów. Historia wyklucza jednak prawdziwą demokrację w tym rejonie świata. Władca jest jeden i jeśli Zachód tego nie rozumie, to nie będzie rozmów o dostawach ropy i gazu.
Niebezpieczne związki
Tyranów akceptuje się więc z braku innych możliwości. Gorzej, jeśli ci obracają się przeciwko swoim patronom. Realpolitik Zachodu bywa bardzo krótkowzroczna. George W. Bush mógł szczerze nienawidzić Saddama Husajna za to, że „chciał zabić jego tatusia”, ale nie kto inny jak Donald Rumsfeld, sekretarz obrony w jego administracji, odwiedził kiedyś Husajna w Bagdadzie, a w czasie wojny iracko-irańskiej USA dostarczały mu uzbrojenie. Rumsfeld i tak zachowywał się powściągliwie w porównaniu z Jacques’em Chirakiem, który, będąc wtedy premierem Francji, próbował sprzedać Husajnowi reaktor nuklearny i podpisał z nim kontrakty na dostarczenie sporej ilości francuskiej broni. Jako prezydent Francji Chirac przyjął z honorami Roberta Mugabe, dyktatora Zimbabwe, który wypędzał z kraju białych farmerów.
To wszystko są jednak dość niebezpieczne związki, i to dla obu stron. Wystarczy przypomnieć, że Saddam Husajn, który nie chciał iść na żadne ustępstwa wobec Ameryki, skończył na stryczku. Znacznie bardziej niebezpieczny Kim Dzong Il, który zlecił pracę nad bombą atomową (w przeciwieństwie do Husajna, niedysponującego nawet bronią biologiczną), śpi jednak spokojnie. Wszystko dlatego, że administracja George’a W. Busha wolała zaatakować kraj z dużymi zasobami ropy naftowej, a nie państwo, w którym telewizja podaje obywatelom przepisy na „pożywną zupę z trawy”. Zatem znowu interesy… To one wyznaczają granice, w których mniejsi lub więksi despoci mogą się poruszać.
Trzech najgorszych dyktatorów XXI wieku – Kim Dzong Il, Omar al-Baszir i Robert Mugabe – może mordować własną i sąsiednią ludność, a także obrażać zachodnich polityków najgorszymi epitetami. Dopóki nie wspierają terrorystów, a w ich kraju nie ma znaczących surowców, dopóty włos im z głowy nie spadnie. Jeśli nawet mają surowce, ale są skłonni się nimi podzielić, jak Kadafi, również mogą być pewni, że dożyją późnej starości, a ich potomkowie przejmą „rodzinny interes”. Nietykalni są również dyktatorzy zarówno nic nieznaczący, jak i znaczący zbyt wiele. Do pierwszej kategorii należy z pewnością Aleksander Łukaszenko. Nie ma on broni atomowej, a gaz musi kupować (fakt, że na bardzo korzystnych warunkach) od Rosji. Nie wspiera też terrorystów, ani nie masakruje opozycji. To sprawia, że bez końca będzie mógł zarządzać swoim wielkim kołchozem (jak złośliwi czasem nazywają Białoruś). Na tle innych satrapów Łukaszenko wypada tak korzystnie, że w tym roku Unia Europejska wpuściła go nawet na swoje terytorium. W kwietniu prezydent Białorusi pojechał do Włoch, gdzie spotkał się z Silvio Berlusconim. W Watykanie przyjął go papież. Z zupełnie innych powodów nieusuwalny jest Hu Jintao – sekretarz generalny K Komunistycznej Partii Chin i zarazem prezydent tego kraju.
Największa dyktatura
Ze względu na relacje gospodarcze z Chinami nie mówi się głośno, że ten kraj jest klasyczną dyktaturą. I to największą na świecie. Według Freedom House, to w Chinach mieszka połowa zniewolonej ludności świata. Na porządku dziennym są tortury i zabójstwa dokonywane na Tybetańczykach, Ujgurach, chrześcijanach, członkach wspólnoty Falung Gong, a także niepokornych chłopach i dysydentach politycznych. Tylko jak tu zadzierać z chińskim przywódcą, skoro i ze znacznie mniejszymi kacykami Zachód sobie nie radzi?
Artykuł ukazał się w Polska Zbrojna . Przedruk za zgodą Redakcji
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.