Robert Czulda: Atrakcyjny Katar
- Robert Czulda, Polska Zbrojna
Pogorszenie relacji Stanów Zjednoczonych z Arabią Saudyjską sprawiło, że Waszyngton musiał szukać sojusznika gdzie indziej.
Znalezienie nowego „niezatapialnego lotniskowca” w rejonie Zatoki Perskiej było konieczne do utrzymania tam obecności militarnej, a tym samym amerykańskiego systemu protektoratów. Bez militarnego wsparcia Waszyngtonu takie państwa, jak Katar, Bahrajn, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Oman, prawdopodobnie długo by nie przetrwały, bo sąsiednie i bardziej zaludnione kraje – Arabia Saudyjska, Iran i Irak – od zawsze przejawiały zainteresowanie ekspansją kosztem mniejszych sąsiadów.
Katar, były protektorat brytyjski, ma idealne położenie geostrategiczne – dostęp do Zatoki Perskiej umożliwia prowadzenie operacji wsparcia w Iraku i Afganistanie, mógłby być także istotny podczas agresji na Iran. Co więcej, w odróżnieniu od Arabii Saudyjskiej i Bahrajnu jest niemal wolny od terroryzmu. Jedynym, jak do tej pory, incydentem śmiertelnym był samobójczy zamach bombowy w 2005 roku. Dla Amerykanów Katar jest szczególnie atrakcyjny dlatego, że nie mogą oni liczyć na gościnność większych państw regionu.
Cena za przyjaźń
Kandydatura Kataru jako bliskiego sojusznika Ameryki nie była jednak od początku oczywista. Wydawało się, że następcą Arabii Saudyjskiej, strategicznego partnera Amerykanów w regionie, będzie Bahrajn. Po 2002 roku zanotowano tam niemal stukrotne zwiększenie amerykańskiej pomocy militarnej w porównaniu z początkiem lat dziewięćdziesiątych. W szczytowym okresie wojny z terroryzmem w Bahrajnie stacjonowało niemal pięć tysięcy amerykańskich żołnierzy. Rząd zgodził się też na loty bojowe ze swego terytorium. Było to jedyne państwo rejonu Zatoki Perskiej, które zapewniało pomoc humanitarną dla Afganistanu. Monarchia oddelegowała nawet fregatę do ochrony amerykańskich okrętów oraz wysłała jednostki do Kuwejtu, wspierając operację w Iraku.
Ceną za zbliżenie z Amerykanami była jednak rosnąca niechęć społeczeństwa, szczególnie jego tradycyjnej części. Bahrajn stał się areną antyamerykańskich demonstracji, ataków na Amerykanów i ambasadę USA. Pentagon musiał nawet ewakuować część personelu wojskowego z tego kraju, uznając, że dalsza obecność jest zbyt niebezpieczna. Pogarszanie relacji z Bahrajnem, a przede wszystkim amerykańsko-saudyjskich, szło w parze z rozwojem stosunków amerykańsko-katarskich oraz ochładzaniem kontaktów katarsko-saudyjskich. Katar, globalne mocarstwo energetyczne, postrzega amerykańskie bazy jako ważne elementy ochrony przed zastraszaniem, a nawet interwencją zbrojną swych potężniejszych sąsiadów. Dotyczy to przede wszystkim Arabii Saudyjskiej oraz Iranu, który mógłby dokonać agresji lub próbować zablokować wody Zatoki Perskiej, co odbiłoby się negatywnie na transporcie gazu ziemnego. Minister spraw zagranicznych Kataru Hamad Ibn Jassim Al Thani przyznał otwarcie: „Nie jesteśmy w stanie obronić kraju przed potężnym atakiem. Potrzebujemy Amerykanów w Katarze, a Amerykanie potrzebują nas”.
Budowa zaufania
Dlatego po 2001 roku stosunki katarsko-amerykańskie nabrały nowego wymiaru. Nie przypominają już tych z końca lat osiemdziesiątych, kiedy oba państwa były dla siebie wrogie. Wszystko zaczęło się w 1988 roku; wtedy to Katar nielegalną drogą – prawdopodobnie z Afganistanu – zdobył przeciwlotnicze pociski Stinger. Spór na tym tle okazał się na tyle poważny, że zablokował rozwój współpracy gospodarczej i wojskowej między Katarem a USA. Doprowadził też do nałożenia przez amerykański Kongres embarga na sprzedaż broni do Kataru. Udział tego państwa w antyirackiej koalicji (1991) zaowocował jednak podpisaniem rok później umowy o współpracy wojskowej. W 1995 roku Katar zaoferował dostęp do obiektów wojskowych, w tym do dużej pofrancuskiej bazy Al-Udeid koło Dohy, zdolnej pomieścić 10 tysięcy osób i 120 samolotów.
Począwszy od 2002 roku liczba amerykańskich samolotów w emiracie systematycznie rosła. Rozbudowana infrastruktura i przyjazny rząd (władze Kataru przeznaczyły około miliarda dolarów na modernizację obiektów wojskowych) ułatwiły Amerykanom podjęcie decyzji o pozostaniu i rozbudowie już istniejących instalacji. W 2003 roku oficjalnie ogłoszono przeniesienie centrum operacyjnego sił powietrznych dla Bliskiego Wschodu z bazy lotniczej Prince Sultan w Arabii Saudyjskiej do bazy lotniczej Al-Udeid. Zaufanie do Katarczyków jest tak duże, że umieszczono tu największy w regionie magazyn zaopatrzenia i centrum wywiadowcze. To wielki sukces rządu w Katarze, który tym samym istotnie związał się z amerykańskim sojusznikiem.
Zmodernizowana infrastruktura i najdłuższy pas startowy w całej Zatoce Perskiej umożliwiają obsługę wszystkich typów samolotów – od wielozadaniowych F-16, aż po bombowce B-2. O ile obawiająca się konsekwencji dla bezpieczeństwa regionu Arabia Saudyjska negatywnie podeszła do rozszerzenia wojny z terroryzmem o inwazję na Irak, o tyle zgoda Kataru na wsparcie Stanów Zjednoczonych opierała się na kalkulacji zysków i strat dla własnych interesów. Już pierwszego dnia wojny z bazy przeprowadzono ponad 700 lotów różnego typu. W szczytowym okresie wojny w Iraku stacjonowało w niej cztery tysiące żołnierzy.
Zadowolenie każdego
Stany Zjednoczone doskonale zdają sobie sprawę z tego, że rząd w Doha zrobi wszystko, aby zapewnić bezpieczeństwo swojemu państwu. Podstawową cechą katarskiej polityki zagranicznej jest lawirowanie pomiędzy różnymi podmiotami i unikanie otwartych konfrontacji. „Naszym celem jest uczynienie każdego zadowolonym. Jeśli z jakichś powodów nie możemy tego zrobić, staramy się sprawić, aby każdy był tak samo niezadowolony”, przyznał anonimowy polityk katarski. W krótkim okresie Katar potrafi dokonać wyraźnego zwrotu w swojej polityce oraz wejść w taktyczny sojusz z wrogiem swojego przyjaciela. Wszystko po to, aby w perspektywie strategicznej zwiększyć swoje bezpieczeństwo.
Dowodem na pragmatyzm katarskiej polityki jest strategia jednoczesnego zwalczania terroryzmu i jego tolerowania. W 2003 roku podniesiono zarzuty o współpracy ministra spraw zagranicznych Abdullaha Ibn Khalida al Thaniego z terrorystami. Miał on gościć w swym domu szejka Khalida Mohammada, terrorystę podejrzanego o współudział w zamachach terrorystycznych w Stanach Zjednoczonych z 11 września 2001 roku. Wraz z innym członkiem rodziny królewskiej, Abdulem Karimem al Thanim, miał pomagać w znalezieniu bezpiecznego schronienia terroryście Abu Musabie al. Zarkawiemu, który przez długi czas był wrogiem numer jeden wojsk koalicji w Iraku.
Sprawę można byłoby zbagatelizować, gdyby nie fakt, że władze w Doha swym działaniem potwierdzają oskarżenia o związki z terrorystami. Jednym z zarzutów wobec Kataru jest wielokrotne świadome goszczenie terrorystów z całego świata – Algierii, Czeczenii, Egiptu, Libanu oraz Autonomii Palestyńskiej. W Doha znaleźli schronienie wygnani z Arabii Saudyjskiej salaficcy oraz wahabiccy radykałowie. Oprócz Czeczena Zelimchana Jandarbijewa ukrywał się tam Kifah Jayyousi, którego oskarżano o wspieranie „brutalnego dżihadu” w Bośni, Kosowie, Czeczenii i Somalii. Mężczyzna z amerykańskim paszportem został aresztowany, kiedy opuszczał samolot, którym przyleciał z Kataru. Taka ryzykowna polityka doprowadziła do poważnych konsekwencji w 2004 roku, kiedy to rosyjskie służby specjalne dokonały w Doha udanego zamachu na Jandarbijewa.
Jeśli jednak wierzyć „The Sunday Times”, Katar zawarł nieformalne porozumienie z Al-Kaidą. Rzekomo tamtejszy rząd każdego roku płaci jej wiele milionów dolarów haraczu. W zamian terroryści mają oszczędzać Katarczyków i nie przeprowadzać żadnych ataków. Według prasy, taka dwuznaczna umowa została podpisana jeszcze przed amerykańską inwazją na Irak. Wznowiono ją po tym, jak w Doha wysadził się zamachowiec-samobójca. „Zdecydowaliśmy się wejść w takie porozumienie w celach bezpieczeństwa”, przyznał wysoko postawiony Katarczyk. „Jesteśmy łatwym celem, dlatego wolimy zapłacić, aby uchronić nasze narodowe i ekonomiczne interesy. Nie tylko my tak robimy”.