Anna Głąb: Kryzys poczucia bezpieczeństwa
Czy można czuć się bezpiecznym w państwie, w którym nawet władza nie zawsze czuje się bezpieczna?
W wyniku protestów, które zostały zorganizowane po wyborach parlamentarnych i prezydenckich, prognozowano, że Rosja może pójść w dwóch kierunkach: liberalizacji systemu lub jeszcze silniejszej kontroli. Dzisiaj wiadomo, że wybrano ten drugi. Dokonane i planowane zmiany prawa sprawiają wrażenie panicznych i doraźnych. Opozycja będzie jednak szukać nowych form wyrażania swojego niezadowolenia i zapewne je znajdzie. Ale zagrożenie może też przyjść z zupełnie innej strony.
Niepisana umowa społeczna z pierwszej kadencji Władimira Putina, na mocy której społeczeństwo, w zamian za stabilizację i bezpieczeństwo, zrezygnowało z kontroli działań władzy, zdaniem protestujących już dawno powinna przestać obowiązywać. Chcą by władza faktycznie należała do narodu. Rządzący mają pretensje, że część społeczeństwa nie docenia ich wysiłków, bo nie wie jakim krajem byłaby Rosja (jeśli oczywiście istniałaby w dotychczasowych granicach), gdyby nie ta stabilizacja. Szukają winnych w tych, którzy naruszają „porządek publiczny” i „zagranicznych agentach”. I w imię dalszego bezpieczeństwa zaostrzają przepisy związane z ruchem protestacyjnym.
Zagrożenie nie do przewidzenia
Ale jak pokazał kataklizm w Krymsku, bezpieczeństwo to nie tylko poczucie braku zagrożenia ze strony niesystemowej opozycji i „zagranicznych agentów”. Niektórych zagrożeń nie da się przewidzieć lub można to zrobić z niewielkim wyprzedzeniem. Powódź, która przychodzi w nocy, niszcząc wszystko na swojej drodze. Ponad 170 ofiar śmiertelnych i około 30 tysięcy ludzi bez dachu nad głową i dobytku całego życia. I nie wszyscy wierzą, że sprawcą tego kataklizmu była tylko natura.
Niedługo po powodzi pojawiło się wiele opinii, że siedmiometrowa fala nie powstała w wyniku wystąpienia wody z koryt rzek, lecz zrzutu wody z pobliskiego zbiornika retencyjnego. Co zresztą miało mieć miejsce nie po raz pierwszy, bo i we wcześniejszych latach doprowadzano do podtopień. Wskazywano, że władze zacierają ślady tragedii, zakazując jednocześnie publikacji oficjalnej liczby ofiar, bo w wyniku kataklizmu zginęło nie 170, a od czterech do nawet sześciu tysięcy osób. Do tego, ludzie z administracji czy służb (np. policji) zdążyli ewakuować swoje rodziny, a tysiącom zwykłych mieszkańców informacji o zagrożeniu nie przekazano. Nawet jeśli nie są to informacje prawdziwe, rozpacz i gniew również potrafią działać jak fala powodziowa – niszczą wszystko na swojej drodze.
„Wodny Czarnobyl”
Władze federalne oraz regionalne (na czele z Aleksandrem Tkaczowem, zaufanym człowiekiem Putina jako gubernatorem Kraju Krasnoradskiego), zrobiły wszystko by bezpośrednią odpowiedzialnością za tragedię obarczyć władze lokalne. Zdymisjonowano, a następnie aresztowano mera Krymska i szefa rejonu krymskiego za brak przekazania ludności ostrzeżenia o niebezpieczeństwie (ostrzeżenie pojawiło się trzy godziny przed uderzeniem fali powodziowej). Rosyjski Komitet Śledczy dzień po tragedii potwierdzał zrzut wody ze zbiornika. Później konsekwentnie dementowano tę informację, tłumacząc się brakiem możliwości technicznych – ponoć nie przewiduje tego sama konstrukcja. „Nowaja Gazieta” przedstawiła kosztorys budowy zapory, potwierdzający, że taka możliwość jednak istnieje. Sam kataklizm dziennikarz gazety, Andriej Kolesnikow nazwał już „wodnym Czarnobylem”, który przyczynia się do tego, że ludzie przestają wierzyć urzędnikom, a prawdy szukają na Twitterze czy Facebooku.
Groźni wolontariusze
W takich momentach, jak nigdy, uaktywnia się społeczeństwo – to obywatelskie, którego niektórzy się boją, a inni wyglądają jak kania dżdżu. Organizacja pomocy dla poszkodowanych, tony przewiezionych rzeczy i wolontariusze, którzy pomagają na miejscu w usuwaniu szkód powodzi. Wolontariusze, czyli przede wszystkim ludzie młodzi, mogą się na własne oczy przekonać o nieskuteczności działań władz i, co gorsza, mówić o tym głośno. Władza szybko zauważyła w tym zagrożenie i sferę, nad którą nie ma kontroli. Zaczęto dyskusję nad ustawą o wolontariacie, która miałaby szansę to „zagrożenie” zneutralizować poprzez podporządkowanie tych osób zarejestrowanym organizacjom.
Obecne władze Krymska postanowiły przenieść jeden z obozów wolontariuszy (liczył ok. 350 osób) z centrum miasta na jego obrzeża. Oficjalnie z powodów sanitarnych, nieoficjalnie – żeby pozbyć się ludzi, którzy mogą przekazywać informacje, inne niż te podawane w ogólnopaństwowych mediach. Zarówno od miejscowej ludności, głównie o tym, jak obietnice rządzących mają się do realnych działań, jak i dla niej – nastawiając przeciwko władzy. Wolontariuszy, szczególnie powiązanych z niesystemową opozycją i biorących udział w ostatnich akcjach, podejrzewa się jedynie o podżeganie do buntu.
Tamara Eidelman, znana moskiewska nauczycielka historii, która dołączyła do wolontariuszy w Krymsku, w wypowiedzi dla „Moskiewskiego Komsomolca” stwierdziła, że tym, którzy siedzą za swoimi biurkami, trudno uwierzyć, że ktoś bezinteresownie przyjeżdża pomagać. Musi być więc jakiś cel, zapewne polityczny. Alena Popowa, blogerka i działaczka społeczna, dodaje, że odtąd opozycja nie różni się dla niej niczym od władzy. To co ich łączy to dużo mówienia i mało działania. Popowa wskazuje, że dla chcących nieść pomoc nie mają znaczenia przekonania polityczne.
System wzajemnego ostrzegania
W zdrowych systemach politycznych funkcjonuje komunikacja między rządzącymi i społeczeństwem. Służy ona także do wzajemnego ostrzegania się, nie tylko przed katastrofami naturalnymi. Regionalni urzędnicy wiedzieli o zagrożeniu trzy godziny wcześniej, ale je zbagatelizowali. Uznali za fałszywy alarm i nie ostrzegli ludności. Fala powodziowa jednak przyszła i zmiotła wszystko na swojej drodze.
Władze federalne wolą traktować rosnące niezadowolenie również jak fałszywy alarm. Ale kiedyś może nadejść prawdziwa fala i zmieść wszystko. Władzy, która straciła kontakt ze społeczeństwem, też nikt nie ostrzeże.