Armia Europejska – marzenie czy rzeczywistość?
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, obawiając się o bezpieczeństwo starego kontynentu, zaproponował w marcu stworzenie Armii Europejskiej. Pomysł należy uznać za co do zasady słuszny, ale pojawia się kwestia, na ile jest on realny. Odpowiedzi na pytania: „Czy państwa europejskie gotowe są zrezygnować z tak znaczącego atrybutu suwerenności, jakim jest własna armia?” oraz „Czy Europa dojrzała do tak dalekiej integracji, by stać się militarną potęgą ze wszystkimi tego konsekwencjami?” ma tutaj zasadnicze znaczenie.
W globalizującym się coraz bardziej świecie, w sytuacji kiedy proces ten można uznać za naturalny i niemożliwy do zatrzymania, dalsza integracja Europy, kontynentu państw, należących do tego samego kręgu cywilizacyjnego, jest czymś pożądanym. Za finalny efekt takiego jednoczenia się starego kontynentu można uznać przekształcenie go w pełnowymiarową federację państw narodowych dysponującą własną armią. Federalizacja Europy będzie nie tylko gwarancją jej lepszej przyszłości, ale też uznać ją można za konieczną dla posiadania przez stary kontynent własnych sił zbrojnych. Jak słusznie zauważył w jednej ze swoich wypowiedzi szef polskiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Koziej, posiadanie przez Europę wspólnej armii będzie możliwe tylko w sytuacji istnienia decydenta politycznego, który pełniłby funkcję zwierzchnika wobec europejskich sił zbrojnych. Takim decydentem mogłyby być właśnie władze Federacji Europejskiej. Wspólna armia łatwiej byłaby w stanie stawić czoła zmieniającej się rzeczywistości w obszarze bezpieczeństwa międzynarodowego i szybciej niż 28 armii narodowych, nawet współpracujących ze sobą i w jakimś stopniu kompatybilnych, reagować na nowe zagrożenia. Zatrzymanie procesów integracyjnych w obszarze obronności i bierność wobec rozwoju wydarzeń na globalnej szachownicy doprowadziłoby natomiast nieuchronnie do marginalizacji UE. Własna armia pozwoliłaby Europie stać się potęgą także w sensie militarnym i na dobre zagwarantowałaby jej odpowiednią pozycję w coraz mniej europocentrycznym i coraz bardziej wielobiegunowym świecie. Powstrzymanie się od sfinalizowania integracji będzie też skutkowało nieustannym niebezpieczeństwem, iż w przypadku kryzysu, dotykającego wspólnotę lub jej członka, wśród recept na zaistniałą sytuację znajdą się i takie uderzające w jedność Europy. Tylko pełna integracja, obejmująca także obszar wojskowości, będzie integracją udaną, odporną na wstrząsy i dziejowe zawirowania. Naturalnie ryzyko rozpadu europejskiej federacji, związku państw suwerennych pozostanie zawsze, lecz ograniczone zostanie do sytuacji wyjątkowych. Wspólna armia to też naturalnie oszczędności, lepsze wydatkowanie posiadanych środków, wyekwipowanie żołnierzy w jednorodny sprzęt i wyposażenie oraz takie rozlokowanie baz i jednostek wojskowych, które uwzględnia interes bezpieczeństwa całej wspólnoty. Nie do przeceniania jest ponadto argument, który podniósł sam Juncker, a mianowicie, iż wspólna europejska armia nie tylko chroniłaby Unię przed agresją z zewnątrz, ale też co, nie mniej ważne, zapobiegałaby w praktyce wybuchowi wojny między państwami wchodzącymi w jej skład.
Siły Zbrojne Europy nie musiałaby też oznaczać uszczerbku dla NATO, a wręcz przeciwnie. Sojusz mógłby zyskać, gdyby w jego strukturze znalazła się kolejna potężna siła zbrojna podporządkowana jednemu ośrodkowi decyzyjnemu. W sytuacji natomiast gdyby wzmocniona posiadaniem własnej armii Unia próbowałaby wyjść spod skrzydeł Stanów Zjednoczonych i wykazywać się większą samodzielnością na arenie międzynarodowej, co doprowadziłoby jednak do rozpadu NATO, to i tak nie musiałoby to przynieść zagrożenia dla bezpieczeństwa starego kontynentu. Już proste zsumowanie wydatków na obronność państw wchodzących w skład Unii pozwala stwierdzić, iż zjednoczona Europa bez problemu byłaby w stanie stawić czoła Rosji, czy zadbać o swoją południową flankę. Taka samodzielność pozwoliłaby też Unii lepiej wejść w rolę mocarstwa, gracza globalnego rywalizującego o prymat pierwszeństwa na świecie ze Stanami Zjednoczonymi. Śmiało można przy tym zawyrokować, że mimo rywalizacji obie potęgi nadal wykazywałyby gotowość do wzajemnego wspierania się w razie zagrożenia i odnosiłyby się do siebie raczej życzliwie, w poczuciu przynależności do cywilizacji Zachodu.
Nakreślona przez Junckera wizja Europy posiadającej własną armię jest pociągająca, lecz niestety na razie wciąż mało realna. Wśród krajów UE przeważa opinia, że tak jak jest, jest dobrze, a w razie czego mamy NATO. Ich stanowisko wobec idei wspólnej armii jest jak na razie zróżnicowane i jakikolwiek ogólnoeuropejski konsensus w tej sprawie wydaje się być póki co niemożliwy. Wystarczy przyjrzeć się głównym rozgrywającym na starym kontynencie. Pacyfistyczne, zmagające się z traumą odpowiedzialności za drugą wojnę światową Niemcy są bodaj najbardziej przychylne pomysłowi Junckera, choć nawet one odkładają kwestię utworzenia wspólnej armii na odległą przyszłość. Na zupełnie przeciwległym biegunie umiejscawia się natomiast tradycyjnie eurosceptyczna Wielka Brytania, która idei wspólnej armii mówi stanowcze nie i stoi na stanowisku, że sprawy obronności powinny pozostać w gestii władz krajowych. Francja z kolei, zajęta operacjami w Afryce, w poczuciu mocarstwowośc inie widzi potrzeby wychodzenia poza obecne ramy współpracy, uznając, że istniejące rozwiązania są wystarczające.
Pomysł wspólnej europejskiej armii nie jest nowy. Już w 1950 roku, biorący swoją nazwę od nazwiska francuskiego premiera, plan Plevena zakładał budowę europejskiej armii posiadającej wspólne dowództwo. Z planu nic nie wyszło, ale idea integracji w zakresie obronności i polityki zagranicznej pozostała w Europie żywa i ewoluowała do postaci Wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa wspólnoty, którą powołał do życia Traktat z Maastricht. Fakt, że UE nie doczekała się na razie własnej armii można uznać, nie tylko za konsekwencję oporu jej państw członkowskich wobec takiego posunięcia i ich sprzecznych interesów, ale też niejako za następstwo wizji samej siebie, jaką wyznaje Unia. Wizji organizmu, który jak to określił amerykański politolog Robert Kagan „wkroczył do raju „końca historii.” i tym samym jest niejako ponad stanem anarchii panującym w świecie bez praw i reguł, gdzie posiadanie własnej armii jest koniecznością.
Zatrzymanie procesu integracji i rezygnacja z własnej armii narazi Unię na niepotrzebne zagrożenia i wystawi na szwank stabilizację, która zagościła na starym kontynencie na skutek procesów zjednoczeniowych. Poleganie na NATO, czyli w praktyce na USA posiadającymi swoje własne interesy, może okazać się zawodne. Jak pokazuje ostatnie zdefiniowanie przez Waszyngton obszaru Azji Wschodniej jako kluczowego dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, cywilizacyjna bliskość i sentymenty to za mało, by być pewnym amerykańskiego parasola ochronnego. Europa musi więc liczyć na siebie, a do tego niezbędna jest jej własna armia. Potrzeba woli, by ten ostateczny krok wykonać. Jak pokazują podejmowane przez unijne kraje próby tworzenia wspólnych jednostek wojskowych, europejskie siły zbrojne to nie fantasmagoria i być może czerwcowy szczyt UE, na którym omawiana będzie idea Junckera, okaże się być ich zaczynem.
Łukasz Wróblewski