Karolina Iskierka: Wyborcze menu, czyli kampania allitaliana
Pizza, mozzarella, mortadela, jajka i pomidory – słowa padające najczęściej w ostatnich dniach kampanii wyborczej we Włoszech przypominają raczej listę zakupów niż opis poważnych wydarzeń politycznych. To może jednak nie wystarczyć, by pobudzić u Włochów apetyt na politykę. Zdaje się, iż włoscy politycy dopiero na finiszu wyścigu do parlamentu przypomnieli sobie, że dobre danie musi być odpowiednio przyprawione. Zakończona właśnie kampania wyborcza powszechnie zyskała bowiem miano najnudniejszej w historii demokratycznych Włoch. Programy obu rywalizujących o zwycięstwo partii, czyli prowadzących w sondażach Ludu Wolności Berlusconiego i Partii Demokratycznej (PD) Veltroniego, są do siebie zaskakująco podobne. Liderzy obu ugrupowań konsekwentnie unikali konfrontacji w jedynych kwestiach, które je rzeczywiście odróżniają, czyli w tematach światopoglądowych. Problem prywatyzacji włoskich linii lotniczych Alitalia był jedynym tematem, który otwarcie poróżnił obu liderów. Berlusconi podkreślał, iż konieczne jest, by inwestor pochodził z Włoch. Veltroni dopuszczał możliwość wykupienia spółki przez udziałowca pochodzącego z kraju będącego członkiem Unii Europejskiej.
Brak wyraźnych różnic programowych spowodował, iż kampania wyborcza skoncentrowała się na szefach partyjnych kuchni, czyli liderach ugrupowań walczących o fotel premiera. Zarówno Berlusconi, jak i Veltroni to postaci budzące skrajne emocje. Lider centroprawicy znany jest z kontrowersyjnych wypowiedzi i skłonności do dostosowywania prawa do swoich doraźnych potrzeb. Z drugiej jednak strony jest jedyną alternatywą dla centrolewicy, której zaledwie 21-miesięczne rządy obfitujące w koalicyjne spory pozostawiły kraj pogrążony w kryzysie. Z kolei Walter Veltroni daje Włochom nadzieję na zmianę, ponieważ jest młodszy niż większość liczących się włoskich polityków i nigdy jeszcze nie stał na czele rządu. Jednak wielu pamięta mu jeszcze komunistyczną przeszłość i zaniedbania podczas piastowania urzędu burmistrza Rzymu.
Obaj kandydaci nie mają oporów przed wykorzystywaniem słabości przeciwnika w wyborczym wyścigu. Na wyrażoną przez Berlusconiego obawę, iż wybory nie będą uczciwe (podobnie jak, zdaniem il Cavaliere, poprzednie, z których wynikiem długo nie mógł się pogodzić), Veltroni zauważył, że „Berlusconi mówi o oszustwie od 1994 roku, ale tylko, gdy przegrywa”. Lider centrolewicy powiedział też, iż jego zdaniem, jeśli przywódca Ludu Wolności zostanie premierem „spowoduje jeszcze więcej katastrof”. Berlusconi nie pozostał mu dłużny i oznajmił, że wie, iż w Rzymie nazywają Veltroniego „Panem Kłamcą”. Jest to prawdopodobnie aluzja do złożonej przez lidera PD obietnicy, że zrezygnuje on z polityki po zakończeniu drugiej kadencji na Kapitolu. Tymczasem porzucił on posadę burmistrza Rzymu po dwóch latach od reelekcji, by walczyć o stanowisko szefa rządu.
Pozostałe ugrupowania stające do walki o miejsca w parlamencie zdają się być jedynie przystawkami w wyborczym menu. Lider Unii Chrześcijańskich Demokratów i Centrum Pier Ferdinando Casini próbował przekonać wyborców, że decydując się na oddanie głosu na któregoś z dwóch dominujących kandydatów na premiera, kupują tak naprawdę ten sam produkt o wdzięcznej nazwie „Veltrusconi”. Podobnego zdania był Fausto Bertinotti starający się o fotel szefa rządu z ramienia listy Lewica-Tęcza, która pragnie prezentować się jako jedyna prawdziwa lewica, zarzucając ugrupowaniu Veltroniego ambiwalencję.
Tuż przed końcem kampanii wyborczej włoska polityka stanęła pod znakiem kulinariów. Zaczęło się od pizzy, a właściwie Giuseppe Pizzy, czyli lidera Chrześcijańskiej Demokracji (DC) – partii, która postawiła pod znakiem zapytania datę wyborów. Ugrupowanie to nie zostało bowiem początkowo dopuszczone do udziału w wyborach z powodu zbytniego podobieństwa nazwy do Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Rada Państwa, czyli najwyższy organ odwoławczy od decyzji administracyjnych 2 kwietnia zdecydowała jednak o możliwości startu DC w wyścigu do parlamentu. Partie we Włoszech mają prawo do trzydziestodniowej kampanii wyborczej, a tyle czasu nie zostało już do wyborców. Z drugiej jednak strony w Konstytucji uregulowano maksymalny czas od rozwiązania parlamentu do wyborów na siedemdziesiąt dni. W tej sytuacji Giuseppe Pizza zdecydował, iż zadowoli się symboliczną kampanią wyborczą.
Po kolejne produkty spożywcze sięgnęli mieszkańcy Bolonii, którzy podczas spotkania z Giuliano Ferrarą, liderem listy o nazwie Aborto? No, grazie (Aborcja? Nie, dziękuję), obrzucili go jajkami i pomidorami. Bolonia jest bowiem tradycyjnym bastionem lewicy, stąd zresztą wywodzi się poprzedni premier Romano Prodi.
I wreszcie mozzarella i mortadela, które posłużyły jako rekwizyty lubującemu się w efektownych akcjach Silvio Berlusconiemu. Degustacja tradycyjnego włoskiego sera miała być demonstracją solidarności z wytwórcami bojkotowanego ostatnio na świecie produktu. Jednakże nawet w tak delikatnej kwestii lider Ludu Wolności nie potrafił zachować powagi i po skosztowaniu odrobiny mozzarelli zaczął symulować zatrucie. Dość wymowne było natomiast usunięcie przez Berlusconiego ze stołu mortadeli, po której przezwisko otrzymał poprzedni lider centrolewicy, Romano Prodi.
Kochający dobrą kuchnię Włosi raczej nie dadzą się nabrać na serwowane im przez polityków fast foody. Sondaże pokazują, że około 30 proc. mieszkańców Italii nie zdecydowało jeszcze na kogo oddać swój głos i czy w ogóle warto go oddawać. Już w pierwszych dniach kampanii wyborczej znany prezenter radiowy Fiorello wzywał do podarcia kart wyborczych i nie głosowania. Niezmienną popularnością cieszy się wzywający polityków do udania się na zieloną trawkę Beppe Grillo i wielu Włochów chętnie widziałoby właśnie jego na szczytach władzy. Mieszkańcy Italii już dawno przestali traktować politykę poważnie. I może dobrze, bo obserwując bałagan we włoskiej kuchni łatwo nabawić się niestrawności.