Krzysztof Chaczko: Hiszpańskie duchy z przeszłości
Wyłaniając się z naftaliny wspomnień, przywołują echa burzliwej historii. Władają wyobraźnią i sercami, rodzą ekscytacje, nasycają energią. Duchy z przeszłości, od lat zakute w pojedynkach FC Barcelony z Realem Madryt, znów zostają przywołane. Na spotkanie Katalończyków z Kastylijczykami czeka się w Hiszpanii jak – nie przymierzając – w Polsce na wigilię. Konfrontacje obu drużyn obrastają w historie niesamowite, przechodzą do legendy, żyją własnym życiem, wspominane są jako chwile chwały bądź upadku. Bohaterowie tych wydarzeń funkcjonują w wyobraźni, jakby byli postaciami ze snu: Basora, Pahiño, Di Stéfano, Kubala, Puskás, Cruyff, Pirri, Quini, Maradona, Butragueño, H. Sánchez, Lineker, Salinas, Laudrup, Romario… Nawet ci już całkiem nam współcześni, rysują się zupełnie odlegle, niemal mitycznie: Luis Enrique, Raul, Figo, Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho.
Tak jakby udział w Wielkich Derbach Europy gwarantował przejście w inny wymiar. Jakby mecz pomiędzy ,,Dumą Katalonii” a ,,Królewskimi” był bramą do masowej wyobraźni, do wiecznej pamięci. Jakby był bezpośrednim, teraźniejszym połączeniem z niemal legendarnymi dziejami, z duchami przeszłości, z czasami, w których kształtowały się losy hiszpańskich społeczności, z okresem, w którym rodziła się świadomość etniczna, gdy jej serce i dusza były na wyciągniecie ręki.
Nie ma się więc co dziwić, iż od samego początku, spotkania FC Barcelony z Realem Madryt, odbywały się w aurze historyczno-politycznych naleciałości. ,,El Clásico” – jak nazywają ten mecz hiszpańscy dziennikarze – to nie tylko odwieczna konfrontacja dwóch najbardziej utytułowanych klubów z Półwyspu Iberyjskiego (ale także Europy), reprezentujących główne regiony Hiszpanii, to także starcie odmiennych filozofii piłkarstwa i systemów funkcjonowania klubu. Mało tego, rywalizacja ta bywa odczytywana jako konfrontacja dwóch, przeciwnych koncepcji organizacji państwa hiszpańskiego. Związku z tym, regularnie elektryzuje i polaryzuje cały kraj. W dniu meczu, zwykle zaludnione i głośne iberyjskie ulice, dosłownie zamierają, a w oknach można zaobserwować coś, co niektórzy pamiętają z czasów PRL-u, tzw. ,,szklaną pogodę”, czyli rytmicznie i w tym samym momencie zmieniające się odbicia obrazu telewizyjnego w oknach. Jest wielce prawdopodobne, że gdyby na kilka chwil przed meczem, dziwnym trafem na ziemi hiszpańskiej pojawił się Mesjasz, to pierwsze pytanie jakie by otrzymał brzmiałoby komu kibicuje.
Skoro już o mesjaszu, to twierdzi się, iż przynajmniej w futbolu już się pojawił. Ma niecały metr siedemdziesiąt wzrostu, wątły głos i argentyńskie korzenie. Lekcje pobierał w słynnej barcelońskiej szkole ,,La Masia”. To tam nauczył się prowadzić piłkę z dokładnością do kilku centymetrów, tak, iż odebranie mu jej w sposób nie łamiący przepisów, graniczy z cudem. To tam rozwinął zwyczaj kompletnego zaskakiwania obrońców, w myśl zasady, iż im bardziej domyślasz się co zrobię, tym bardziej cię zaskoczę. Messi, lub jak chcą jego zwolnnicy ,,Messiasz”, wciąż udowadnia, iż cuda w futbolu mają miejsce. W finale Ligii Mistrzów w Rzymie, strzelił obronie Manchesteru United, jednej z najwyższych i najlepszych na świecie (R. Ferdinand oraz N. Vidić), gola… głową! Zaraz po tej bramce ściągał swojego buta, sugerując, iż wcale nie jest on niezbędny by czarować na boisku. Zresztą, cała drużyna Messiego wygląda jak dar od boga (czytaj: boga Katalończyka). A. Iniesta, Xavi, D. Alves, C. Puyol, G. Pique, czy Z. Ibrahimovic wyglądają jakby przyszli na świat razem z futbolówką. Jak skrzętnie wyliczyli dziennikarze, w meczu z Racingiem Santander, ,,czarodzieje” z Barcelony w jednej, płynnej akcji wymienili prawie 50 kolejnych podań, co dało ponad 100 dotknięć piłki bez udziału przeciwnika. Więc może to prawda, jeśli bóg kocha futbol musi być Katalończykiem.
O ile FC Barcelona wyznacza kolejne niebywałe standardy w piłkarstwie, zupełnie niedostępne dla innych drużyn, to Real Madryt bije rekordy w wydawaniu pieniędzy na zawodników. ,,Królewscy” wydali tego lata lekką ręką ponad ćwierć miliarda euro na nowych piłkarzy, w tym prawie sto milionów euro za jednego zawodnika, oburzając swoją rozrzutnością połowę futbolowego świata. Pomimo tego, Real Madryt to wciąż drużyna nierówna. Obok zawodników wybitnych, być może najlepszych w świecie na swoich pozycjach, jak I. Casillas, Pepe, Kaka, C. Ronaldo czy K. Benzema, funkcjonują piłkarze zupełnie przeciętni by nie powiedzieć słabi. Weźmy takiego lewego obrońcę Marcelo, zapowiadanego jako naturalny następca Roberto Carlosa. We wspaniałym spotkaniu z FC Sewillą, przegranym zresztą przez Real 2-1, zawodnik ten popełnił tyle błędów i tyle razy był – przepraszam za kolokwializm – objeżdżany przez zawodników z Andaluzji, iż przykro było na to patrzeć (a może i nie?). A już do kuriozum przeszła sytuacja, gdy jeden z największych talentów hiszpańskiej piłki nożnej, mierzący metr siedemdziesiąt wzrostu Jesus Navas (o pseudonimie, a jakże by inaczej: ,,mesjasz”!), przeskoczył (dosłownie) nad Marcelo, zdobywając bramkę dla Sewilli. Jeśli boczny obrońca z Madrytu wystąpi w niedzielny wieczór, to także będzie miał przed sobą ,,Messiasza”. Tym razem z Barcelony.
Być może przy okazji Wielkich Derbów Europy, doczekamy się także polskiego akcentu, którego zawsze tak usilnie szukamy. Pomijając wiecznie rezerwowego bramkarza Realu Madryt Jerzego Dudka, jest spora szansa, iż sto tysięcy kibiców na Camp Nou, a miliony przed telewizorami, ujrzą wykonany polską ręką i zawieszony przez polskich fanów, długi na 9 metrów transparent z napisem ,,Real compra, Barça cria”, czyli ,,Real kupuje, Barça wychowuje”. Tej treści transparent, pierwszy raz zawisł na trybunach Camp Nou podczas meczu z Realem Saragossą, z inicjatywy polskich fanów FC Barcelony, skupionych wokół strony internetowej blaugrana.pl. Nie uszło to uwadze katalońskiej prasy, a szczególnie ,,Mundo Deportivo”, która ze zdumieniem opisała systematyczne przeprawy polskich fanów, przez niemal cały kontynent europejski, w celu zasmakowania rozkoszy katalońskiego futbolu. Hasło Polaków, które tak przypadło do gustu Katalończykom, oddaje zresztą odmienną strategię piłkarską obu klubów. W ostatnim ligowym meczu z Athletic Bilbao, w składzie Barcelony zagrało aż ośmiu wychowanków, zaś czterech kolejnych przesiedziało na ławce rezerwowych. W niemal tym samym czasie, podczas spotkania Realu Madryt z Santander, po boisku biegało zaledwie dwóch wychowanków w białych trykotach. Tym bardziej jest to zadziwiające, iż szkoła piłkarska Realu Madryt uchodzi za najbardziej wartościową w całej Primera División, a jej liczni wychowankowie, w niedalekiej przyszłości powinni decydować o sile kadry Hiszpanii, jak choćby D. Parejo (Getafe), A. Negredo (Sewilla), J. Mata (Walencja), J.M. Jurado (Atletico), L. Garcia, J.M. Callejón (obaj Espanyol), D. Moreno (Almería) czy A. Bueno (Valladolid).
Co znamienne, żaden wychowanek Realu Madryt nie grał w Barcelonie, i odwrotnie, przejście Katalończyka do Madrytu, wydaje się być czynem niedopuszczalnym, graniczącym ze swoistą zdradą stanu. Zdarzały się co prawda roszady na linii ,,Duma Katalonii” – ,,Królewscy”, ale po pierwsze, były niezwykle rzadkie, a po drugie, nie dotyczyły wychowanków. A każda taka wymiana, jak choćby w przypadku M. Laudrupa czy L. Enrique, zakrawała o skandal, wiarołomstwo i gorzkie przeżycia przy wizycie w dawnym klubie. Przekonał się o tym Portugalczyk L. Figo, który mimo zapewnień o swojej lojalności do katalońskiego klubu, przeniósł się w końcu do Realu Madryt. Gdy wrócił już w śnieżnobiałej, ,,królewskiej” koszulce na mecz z Barceloną, w jego stronę poleciały nie tylko wulgarne słowa, ale także telefony komórkowe oraz… świńska głowa.
Hiszpański dziennikarz i autor prac na temat futbolu – Justo Conde Esteve, określił konfrontacje FC Barcelony z Realem Madryt mianem ,,Wojny, która nigdy się nie kończy” (,,La guerra que nunca cesa”). Również niedzielna, już sto pięćdziesiąta ósma odsłona ligowej potyczki pomiędzy Katalończykami a Kastylijczykami, z pewnością nie zakończy tej wojny. Unoszące się nad hiszpańskim futbolem duchy z przeszłości mogą być spokojne. Śmiertelność na razie im nie grozi.