Wyspiarski dylemat
Globalny kryzys finansowy, stawiający Islandię nad przepaścią, sprawił, że Mała Wyspa przypomniała sobie o Unii. Jednak to czy kraj ten dołączy do Brukseli wciąż pozostaje sprawą otwartą.
Prawie dwie dekady w Rejkjaviku rządzili konserwatyści, którzy ponieśli klęskę dopiero w zeszłorocznych wyborach. Pod ich rządami kraj znalazł się na skraju bankructwa, co sprawiło, że od kwietnia w stolicy urzęduje, ciesząca się sporym poparciem społeczeństwa, premier Johanna Sigurdardottir. Po zwycięstwie islandzka lewica już podczas tworzenia rządu zapowiedziała, że szybkie przystąpienie do Unii Europejskiej stanie się priorytetem. Jej koalicjant – Zielona Lewica, nie jest co prawda pewny co do słuszności tej decyzji, jednak zgodził się na rozwiązanie spornej kwestii w sposób demokratyczny. Po zakończeniu majowej debaty parlamentarnej stanęło na tym, że Oessur Skarphedinsson – islandzki minister spraw zagranicznych, wręczył dokument w sprawie akcesji szefowi szwedzkiej dyplomacji Carlowi Biletowi (Szwecja w drugim półroczy 2009 stała na czele UE). Ostatecznie sprawę ma rozwiązać referendum.
Na pierwszy rzut oka Islandia wydaje się idealnym kandydatem. Wyspa należy do Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz do grupy państw Schengen i już w tej chwili ma wprowadzonych u siebie trzy czwarte unijnych dyrektyw, co powinno dawać jasną odpowiedź w kwestii akcesji do europejskiego klubu. Nic bardziej mylnego. Negocjacje okażą się trudne i skomplikowane, a tematów spornych nie brakuje.
Podróż do przeszłości
Polityka proeuropejska socjaldemokratów pierwszy opór napotyka w historii. Przeciwnicy akcesji dobrze pamiętają przeszłość i są świadomi niewielkich rozmiarów Wyspy na końcu Europy. (Po przystąpieniu do Unii ich kraj miałby zaledwie trzech reprezentantów w Europarlamencie, co niektórzy interpretują jako poważny uszczerbek na niezależności). Historia przypomina długi okres walk o wolność, która kraj odzyskał w pełni dopiero po 1944 roku. Islandia stała się niepodległym państwem w 1918 roku, jednak wciąż wisiała na duńskiej smyczy, połączona z Kopenhagą unią personalną. Zgodnie ze specjalną umową ta ostatnia kierowała islandzkimi sprawami zagranicznymi oraz obroną wybrzeża. W czasie drugiej wojny światowej Wyspa odegrała ważną rolę strategiczną dzięki zbudowanej przez Amerykanów bazie lotniczej, portowi w Keflaviku. USA inwestowało i wsparło rozwój, który rozpędził ten mały kraj po latach zależności. W ten sposób gospodarka w miarę stabilnie dryfowała przez kolejne dekady, opierając się głównie o rybołówstwo, przemysł i turystykę. W między czasie rozrósł się również sektor bankowy, rozwijając działalność międzynarodową i posiadając aktywa dziesięć razy większe niż krajowe PKB. To sprawiło, że gospodarka Islandii naraziła się na wszelkie tąpnięcia światowych finansów, z których najsłynniejsze atakuje Wyspę od około dwóch lat. System bankowy wikingów zawalił się, waluta zanurkowała, wielkie banki zbankrutowały a wskaźnik wzrostu gospodarczego stopniał o 8 procent. W ten sposób temat Unii Europejskiej pojawiła się na językach równocześnie z pytaniem „czy warto tracić niezależność i co my właściwie zyskamy na tej akcesji?”
Jeszcze w październiku 2008 roku, czyli w okresie największego załamania, zwolennicy integracji stanowili prawie 60 proc. obywateli, ale już w maju ubiegłego roku rozpoczęcie negocjacji postulowało co prawda 61 proc społeczeństwa, jednak za przystąpieniem było tyle samo co przeciw – 39 proc. Trzy miesiące później Islandczycy uwierzyli chyba jeszcze bardziej w swoje siły bo przeciwnicy akcesji mieli w sondażach prawie 15 procentową przewagę. Pytanie czy Wikingowie rzeczywiście widzą szanse na ponowne podgrzanie gospodarki bez unijnej pomocy, czy do Brukseli zniechęca ich co innego?
Ryby głosu nie mają
Od pewnego czasu wyspiarskie gardła kaleczy (k)ość niezgody. Problemem okazuje się polityka połowowa. Pamiętajmy – gospodarka Islandii stoi na kutrach, a produkty morskie to trzy czwarte jej eksportu. W tym kontekście trudno się dziwić widokowi kwaśnych min Islandczyków, którzy coraz częściej słuchają opowieści o tym jak unijne statki wpłyną na ich wody terytorialne. Po podpisaniu umowy z Brukselą Wyspa będzie musiała nie tylko udostępnić swoje łowiska, ale i respektować regulacje odnośnie limitów połowów. Wobec tego lobby rybackie nie ustaje w retrospekcjach i przypomina o walkach, jakie ponad trzy dekady temu toczono z EWG o powiększenie strefy działania do 200 mil morskich. Rybacy podkreślają też, że unijna polityka w tym sektorze jest kulawa jak dr House – nie dość, że sięga tylko 12 mil to jeszcze uśmierciła kilka gatunków ryb. Takie praktyki nie mieszczą się w islandzkich głowach. Za bardzo cenią swojej wody, co zresztą sprawia, że znajdują się one w stanie idealnej równowagi.
Oddajcie nasze pieniądze
Jeszcze o finansach. Wydaje się, że deficyt i waluta rozpoczynają dziś listę najważniejszych problemów potencjalnego kandydata. Od trzech tygodni do tej niesławnej czołówki trzeba dorzucić weto prezydenta Olafura Ragnara Grímssona, który odmówił złożenia autografu pod drażliwą ustawą nakazującą zwrot ponad 3,5 mld euro strat poniesionych przez klientów zagranicznych banku internetowego IceSave. Chodzi głównie o Brytyjczyków i Holendrów. Nad problemem długo debatował parlament, który uznał wreszcie, że gwarancje udzielone przez państwo feralnemu bankowi nie straciły ważności. Co oznaczałoby to dla pojedynczego obywatela? Zapłaci on ponad 10 000 euro za błędy banku i systemu bankowego, co jednocześnie spowoduje wzrost zadłużenia Wyspy o około 40 proc. Nic więc dziwnego, że od razu pojawiły się głosy sprzeciwu i żądania referendum w tej sprawie. Zaplanowano je na 20 lutego, co wywołało oburzenie w Wielkiej Brytanii i Holandii. Sam kraj stracił w słupku wiarygodność a agencje notowań obniżyły notę Islandii na rynkach finansowych. Najważniejsze – jak to się ma do kandydatury? Miguel Angel Moratinos, szef dyplomacji Hiszpanii, która przewodniczy obecnie UE, zwrócił uwagę, że afera bakowa prawdopodobnie oddali nieco dzień potencjalnej akcesji. Również rzecznik Komisji Europejskiej poinformował o opracowywanej właśnie opinii na temat kandydatury Islandii do UE. Dodał, że sprawa IceSave oraz kontrola ruchu kapitałów będą analizowane ze szczególną wnikliwością, szczególnie w kontekście tak zwanych kryteriów kopenhaskich.
Dokąd więc popłynie Mała Wyspa? Najwięcej zależy od obywateli Islandii. To oni wezmą udział w referendach i już za miesiąc wypowiedzą się w sprawie spłaty strat banku IceSave. Wszyscy, a szczególnie Bruksela, czekają na ten werdykt, bo to on zadecyduje o stanie gospodarki w najbliższym czasie, a Unia nie przyjmie nikogo z tak głęboką zadyszką. Sami Wikingowie są mocno podzieleni i wciąż zastanawiają się nad ostatecznym klapsem. Nie jest również tajemnicą, że od czasu do czasu zerkają na sąsiadów z Norwegii. Gdyby ci zdecydowali się wstąpić do Eurolandu, Islandia szybko zrobiłaby to samo.