Łukaszenko: Batko mówi- jaki tam ze mnie dyktator
- Maciek Tomaszewski, Marek Molisz
Łukaszenko: Bat’ko mówi– „jaki tam ze mnie dyktator”
Ur. 30.08.1954, od 1994 roku prezydent Białorusi, http://www.president.gov.by/
GŁOS W OBRONIE Maciej Tomaszewski
W świetle ostatnich wydarzeń na Białorusi, ale także biorąc pod uwagę historię ostatniego dziesięciolecia tego kraju, w pierwszej chwili trudno jest napisać coś pozytywnego na temat białoruskiego przywódcy – Aleksandra Łukaszenki. Jak bowiem można w sposób przekonywujący bronić, szczególnie w polskich warunkach, czy też podawać argumenty na korzyść tego „ostatniego dyktatora w Europie”, jak chętnie mówi się o Łukaszence? Skąd wziąć tezy i fakty „odczerniające” przywódcę kojarzonego, i słusznie, z tłamszeniem demokracji i nieposzanowaniem swobód obywatelskich? Jak oddać mu „słuszność”? Zadanie na pozór karkołomne, wręcz politycznie niepoprawne. Ale z drugiej strony trzeba sobie zadać pytanie, skąd bierze się niezaprzeczalna popularność Łukaszenki wśród ludności białoruskiej? Dlaczego, wg niezależnych ośrodków zagranicznych, aż 40 proc. Białorusinów jest skłonna poprzeć urzędującego przywódcę w ewentualnych wyborach? Efekt manipulacji władz i skutecznej propagandy? Na pewno. Ale i na pewno nie tylko.
Najistotniejsze (i chyba jedyne) efekty pozytywne rządów pod jego kierownictwem można znaleźć w sferze szeroko rozumianej ekonomii kraju. W gospodarce następuje wzrost i jest to niezaprzeczalne. I chociaż nie jest to oficjalny 11-procentowy przyrost PKB, a jak szacują ekonomiści zachodni ok.7-8 proc., to pozostaje faktem, iż państwo rozwija się. Dzieje się tak pomimo (a może za sprawą?) ogromnego wpływu państwa na sferę gospodarczą. Szacuje się, iż około 75 proc. PKB wytwarzane jest w przedsiębiorstwach państwowych. Z pewnego punktu widzenia jest to pozytywne. Przedsiębiorstwa te bowiem są gwarantem zatrudnienia i nie grożą im perturbacje typowe dla podmiotów działających na tzw. wolnym rynku. Bezpieczeństwo socjalne związane z tego typu przyjętą strategią ekonomicznego myślenia z pewnością nie wpływa ujemnie na ocenę Łukaszenki wśród szerokich mas społeczeństwa. Istnieje zjawisko bezrobocia ukrytego, ale jest także swoboda wyjazdów Białorusinów za granicę w celach zarobkowych. Dodać do tego należy ustabilizowanie sfery świadczeń socjalnych, tak rozchwianej po upadku ZSRR.
Odnotowuje się także spadek inflacji wynoszącej obecnie ok. 4 proc., co w porównaniu ze wskaźnikiem wynoszącym 35 proc. jeszcze trzy lata temu jest osiągnięciem godnym zauważenia. Wzrasta również suma obrotów handlowych i chociaż bilans jest niekorzystny, to trend powiększania eksportu nadal się utrzymuje. Jaka w tym z kolei zasługa samego białoruskiego rządu i ekonomii, a jaka rozwoju chociażby chłonnego rynku rosyjskiego? Odpowiedź wydaje się być nieistotna z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba – wzrost jest, a że ewentualnie mógłby być większy?
Choć generalna opinia o Łukaszence rozpowszechniana przez opozycję polityczną głosi (i jest to stwierdzenie nie pozbawione podstaw), iż dąży on do rusyfikacji państwa i prowadzi politykę wręcz wynaradawiania (bez przesady można tak nazwać niektóre kroki skierowane w stosunku do mniejszości polskiej), to chyba nie jest to jednak do końca prawdą. Łukaszenka bowiem paradoksalnie i zdaje się, iż częściowo nawet wbrew swoim oczekiwaniom, doprowadził do konsolidacji społeczeństwa wokół idei państwa. Nie chodzi tu o tragikomiczne pomysły w stylu oficjalnej „ideologii państwowej”. Raczej o efekty zbliżenia z Rosją Jelcyna, a następnie „odtrącenia” przez Rosję Putina. Ewolucja ZBiRu została zahamowana (przez stronę rosyjską, można by rzec – bardziej racjonalną w tym hipotetycznym związku), a obrażony w swych ambicjach Łukaszenka liczący uprzednio na fotel na Kremlu, zmienił kurs. Nie była to jakaś drastyczna zmiana, ale znacząca, jeśli brać pod uwagę przeszły okres gorących uścisków i zapewnień o solennej przyjaźni międzypaństwowej i świetlanej wspólnej przyszłości. Obecnie braku kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich, oczywiście zgodnych z założeniami, ekipie Łukaszenki odmówić nie można.
Na ile powyższe przykłady „rozgrzeszają” Aleksandra Łukaszenkę? Z pewnością w niedużym stopniu jeśli spojrzymy z perspektywy państw Unii Europejskiej czy Zachodu, najogólniej rzecz ujmując. Jeśli jednak przyjmiemy zupełnie inną optykę, punkt widzenia przeciętnego Białorusina zatrudnionego w państwowym sektorze rolniczym, to otrzymamy odmienną odpowiedź. Utrzymująca się bowiem proradziecka mentalność (ale i czysto ludzka, bo czyż koszula nie najbliższa ciału?) nakazuje bardziej cenić i martwić się o sprawy materialne, niż o abstrakcyjne ideały liberalnej demokracji.
{mospagebreak}
GŁOS KRYTYCZNY Marek Molisz
Mąż stanu, którego szczęśliwi obywatele demokratycznej Republiki Białoruś na każdym kroku widzą na bilbordach, oglądają w telewizji, słyszą w radiu i naklejają na listy (w których to listach dzielą się z bliskimi i mniej bliskimi radością z prowadzonej w kraju polityki), urodził się na wsi we wschodniej części Białorusi, czyli w części wyjątkowo ubogiej. A nieświadoma błogosławieństwa, jakim miał się dla Białorusinów okazać w przyszłości dorosły Aleksander, Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka nie była łaskawa dla małego Saszy. Wychował się bez ojca. Udało mu się wydostać ze świata skolektywizowanej wsi i musiał przy tym polegać na samym sobie. Zawsze miał ambicje, by piąć się po szczeblach kariery, jednak ta wspinaczka oznaczała w jego przypadku ciągłe udowadnianie głupoty i nieuczciwości swojego otoczenia. Tak studiował historię w Mohylewie, tak też pracował. A zajęć podejmował się wielu. Działał w organizacji komsomolskiej, pracował na budowie więziennej, a nawet jako oficer polityczny w wojskach ochrony pogranicza, był wreszcie dyrektorem sowchozu. I ta ostatnia funkcja jest ulubioną pożywką krytyków białoruskiego ojca narodu, oskarżanego o sprawowanie władzy w stylu zarządcy sowchozu. Słusznie, ale tylko częściowo.
Łukaszenko nie jest orłem wieców ani lwem salonów. Jest co najwyżej średnio sprytnym lisem z pewną domieszką genów średnio napuszonego pawia. Ze swoim charakterem pozostałby zapewne dyrektorem sowchozu, gdyby nie nastały czasy Gorbaczowa. Ale nastały. Zawiało pierestrojką, a kapitan Aleksander umiał, czy też udało mu się przez przypadek, tak ustawić żagle swej jednoosobowej łodzi o nazwie Łukaszenko, że doskonale wykorzystała silny szkwał. Będąc działaczem aktywnym i występując niekiedy w mediach wyrobił sobie wizerunek reformatora, dzięki czemu wypłynął na głębokie wody Rady Najwyższej Białoruskiej SRR jako jej członek. Nie miał doświadczenia w pływaniu po tych akwenach, lecz intuicja nakazywała mu nie próżnować. W tym czasie na statku m/s Wolna Białoruś miała miejsce katastrofa ekonomiczna, wokół niej przybywało rozgoryczonych rozbitków. Podpłynął do nich kapitan Aleksander. Był jedynie marnym naśladowcą kubańskiego geniusza, jego mowy nie były tak porywające, ale trafiały do ludzi. Był jednocześnie postrzegany jako „swój człowiek”, człowiek z ludu. Działając w komisji parlamentarnej badającej firmy z udziałem kapitału państwowego wyrobił sobie wizerunek tego, który wie co i jak zrobić, by powstrzymać korupcję, powszechnie uznawaną za przyczynę wszelkiego zła w białoruskiej części świata i który uchroni Białorusinów przed wolnym rynkiem, do którego w ciągu tych kilku lat zdążyli się oni skutecznie zniechęcić. I uwierzyli temu kapitanowi samoukowi, a stało się to w drugiej turze, dokładnie 4 lipca 1994 r., z poparciem – bagatela – 80 proc. wyborców. Stało się to, podkreślmy, legalnie.
Zawód przyszedł równie szybko co przedwyborczy entuzjazm. Trwają spory wokół szczegółów przeprowadzania „reform” białoruskiego odnowiciela, panuje jednak zgodność, że teraz kapitan Aleksander kieruje dużym, topornym statkiem, nie do końca umiejąc nim sterować. Co gorsza również nie do końca wie, w którym kierunku chce płynąć. Jest Zosią Samosią, która wszystkich oficerów wyrzuciła za burtę. Krótko po objęciu władzy białoruski naród przekonał się, że pojęcie „demokratyczny Łukaszenko” jest oksymoronem. System panujący wówczas na Białorusi dawał olbrzymie uprawnienia prezydentowi, jednak podlegał on kontroli parlamentu i sądu konstytucyjnego. A że Łukaszenko krytyki i kontroli nie cierpi i nie uznaje, szybko „wziął się” za media i system ograniczający jego carską niemalże władzę. Tu tkwi różnica pomiędzy kierownikiem sowchozu, a prezydentem Białorusi. Ten pierwszy podlega pewnej kontroli, ten drugi zwierzchnictwa boi się jak diabeł święconej wody. A zniszczenie tego, co z wielkim wysiłkiem, dzięki staraniom nielicznych demokratów zapaleńców, a wbrew licznym sceptykom, udało się wypracować, nie było trudne. Większość mediów szybko dała się podporządkować. Zaczęło się kłamstwo, publiczne szkalowanie przeciwników politycznych, prześladowanie partii opozycyjnych. Łukaszenko wciąż bał się wszelkiej krytyki.
Z biegiem czasu wąsaty zapaleniec, dotychczas uważany za niegroźnego, zaczął pokazywać pazury. Gdy opozycja rozpoczęła głodówkę, użył siły. Był to początek ciągnącego się po dziś dzień łańcuszka haniebnych poczynań białoruskiego prezydenta. Zaczęli ginąć dziennikarze, rozpoczęły się pobicia inteligencji, a nawet urzędników, podejrzewanych o cichą niechęć do prezydenta. Zamykane były kolejne niezależne gazety, a epilog wolnej prasy dokonuje się właśnie na naszych oczach. Rozpoczęła się bezprzykładna walka z instytucjami i organizacjami rozpowszechniającymi język białoruski. Gdy parlament rozpoczął procedurę impeachmentu w związku z fałszerstwem referendum dotyczącego zmian w konstytucji, zmieniono szefa komisji wyborczej. Referendum uznano za przeprowadzone legalnie. Interwencja polityczna Rosji, bo nie inaczej należy określić mediacje Czernomyrdina pomiędzy białoruskim prezydentem a parlamentem, uchroniła go przed zagładą. Jelcyn i jego otoczenie wsparło Łukaszenkę uważając go za kandydata na wiernego wasala Rosji, ten jednak traktował Wielką Niedźwiedzicę jak kolonię, z której za niewielkie pieniądze można otrzymać surowce. Łukaszenko nie zamierzał się nikomu podporządkować. Jednocześnie snuł plany bliższej współpracy, a następnie integracji z Rosją, w której to widział szansę na powrót do czasów, które na szczęście już nigdy nie wrócą. Plany te mają jeden cel, wiążący się ściśle z osobą samego przywódcy, który wymarzył sobie rolę białoruskiego Chruszczowa Ale ambicje prezydenta przerastają jego zdolności, a przede wszystkim możliwości. Łukaszence nie podoba się Białoruś w obecnym kształcie. Już w rok po objęciu urzędu zmienił symbolikę narodową – powrócił do „korzeni” rodem z ZSRR. Następnie pozbawił język białoruski statusu jedynego języka państwowego, po czym język ten zaczął wręcz tępić.
Łukaszenko ma za mało odwagi, by powiedzieć sobie jasno, że popełnił jeden zasadniczy błąd. Z kierunku zachodniego zrezygnował już na wstępie, decydując się na powrót do wschodniego podejścia do sprawowania władzy. I o ile nie martwi go widok pleców Europy Zachodniej, która zupełnie go ignoruje, to już dystans Federacji Rosyjskiej i traktowanie przez nią Białorusi jak autonomicznej republiki federacyjnej powoduje w nim stres, który rozładować może jedynie wygłaszając publiczne przemówienia i gniewne deklaracje. Łukaszenko czuje się coraz bardziej osamotniony. Widzi, że szansa na integrację z Rosją na prawach partnerskich jest iluzją. Wie również, że każda ostrzejsza wypowiedź w kierunku wschodnim zmniejsza ilość gazu kupowanego za półdarmo. A „współpraca” gospodarcza z Rosją to dla Białorusi być albo nie być.
Przywódca Białorusi, to oczywiście ocena subiektywna, gdy obejmował urząd, miał szczere intencje poprawienia jakości życia na Białorusi. Ale z biegiem czasu oddalał się od tego celu skupiając się na rozszerzaniu swojej władzy. Prezydent ma jeszcze jedno na sumieniu. To mianowicie, że izolując swój naród i niszcząc w nim wszelkie przejawy samodzielnego myślenia doprowadził go do apatii i braku wiary we wszelką odmianę swego położenia. Toteż nie ma obecnie na Białorusi gruntu pod rewolucję w kolorze soczystych cytrusów. Króluje ogórek z pomidorem, czerwonym jak serce samego Łukaszenki.