Notatki z podróży po subkontynencie indyjskim cz. II
Pierwsza część relacji: Notatki z podróży po subkontynencie indyjskim cz. I
Kalkuta (Indie), niedziela - wtorek 14-16.02.2010 r.
Do Kalkuty dotarliśmy w sobotę (13.02.) późnym wieczorem. W hotelowym pokoju załapałem się jeszcze na drugą połowę meczu ligi angielskiej. Potem zdecydowanie królował już krykiet – narodowy sport w Indiach (który jednak przywieźli tu ze sobą Brytyjczycy). Pociąg spóźnił się około pięciu, może sześciu godzin – indyjska norma. Nawiasem mówiąc Indie są jednym z bardzo nielicznych krajów ciągle jeszcze rozbudowujących tabor kolejowy. Pierwszy pociąg wyruszył tu z Bombaju w 1853 roku, a trzydziesto- cztero kilometrowa trasa pokonana została w siedemdziesiąt pięć minut. Dziś mamy tu około sześćdziesiąt trzy tysiące kilometrów torów i ponad siedem tysięcy dworców. Codziennie przewożonych jest ponad jedenaście milionów osób. Podróż pociągiem to rytuał. Swoisty element kultury, pomagający lepiej zrozumieć Indusów. To szansa na bliskie z nimi spotkanie. Szansa na obserwację i rozmowy.
Z taniego hotelu, w którym zmęczeni zajęliśmy miejsce, wyszliśmy jeszcze tylko zjeść, w tradycyjnie lekko obskurnej knajpie. Tym razem na talerzach, a nie na liściach bananowca. Było za to bardzo tanio i wesoło. Jeden z panów (z chyba dziewięciu pracujących przy naszym stoliku) poczuł się nawet na tyle swobodnie, że rozebrał się do majtek i w takim właśnie stroju (jak się domyślam dlatego, że były to już ostatnie godziny jego pracy) jakby nigdy nic paradował przed nami. Szczególnie zdziwione były tym nasze trzy koleżanki.
Kalkuta jest miastem, której mieszkańcy – Bengalczycy – nie bez racji uważają ją za kolebkę indyjskiej inteligencji. To tu w 1772 roku przeniesiona została z Madrasu stolica brytyjskiej administracji. W tym mieście – najważniejszym dla indyjskiej kultury - wedle przekazów znajduje się również największa na świecie liczba księgarń (jak się potem okazało dominują niestety pozycje z cyklu „Hotel management” i słowniki angielskiego).
Niedziela to całodzienne zwiedzanie miasta. Po szybkim śniadaniu udaliśmy się na Victoria Memorial – jak piszą w przewodniku – „pomnik pychy brytyjskiego imperializmu”. Budynek, zwłaszcza z zewnątrz robi duże wrażenie. Także dlatego, że otoczony ogrodami, wydaje się stanowić swoistą enklawę, odskocznię od zgiełku, harmidru i brudu miasta. Trudno uciec od wrażenia, tego samego dla wielu tu goszczących, że „włamaliśmy się wgłąb pękniętego marzenia, marzenia o brytyjskim imperium w Indiach”. Podobne uczucia ma się zresztą w położonej nieopodal katedrze św. Pawła – pierwszej anglikańskiej katedrze w Indiach.
Sama Kalkuta przytłacza. Po pierwsze zanieczyszczenie i gęstość powietrza. Doprawdy trudno jest tu oddychać (w Polsce podobne uczucie ma się zazwyczaj na chwilę przed przyjściem burzy). Drugą sprawą jest nędza i ubóstwo mieszkańców. Żebracy (dzieci, kaleki) są wszędzie. Brud przywiera do człowieka momentalnie. W wielu dzielnicach ludzie mieszkają na ulicach lub prowizorycznych quasi-domach, skąd miejscami dochodzi olbrzymi smród i odór. Niektórzy żebracy agresywnie nagabują, inni wpatrują się intensywnie powodując niekomfortowe sytuacje (zwłaszcza w obliczu naszych białych twarzy i w domniemaniu wypchanych portfeli oraz przewieszonego przez ramię sprzętu fotograficznego). Mnóstwo ludzi śpi na ulicy. Dodatkowo ciągły ruch, zgiełk i przebijające się w nieskończoność dźwięki trąbienia wiecznie się wyprzedzających i zmieniających pasy pojazdów. Bazar kwiatowy – na temat którego jeden ze spotkanych przewodników zapewniał nas, że będziemy zachwyceni – przedstawiał smutny obraz. Nagie dzieci, straszny smród.
Z drugiej strony miłe obrazki. Mężczyźni przeprowadzający stado kóz przez środek miasta. Setki chłopaków grających w krykieta i zapraszających nas do gry. Ciekawi nas, zainteresowani ludzie, uśmiechający się i zagajający rozmowy w tramwaju. Albo inni ustawiający się raz po raz i proszący o zrobienie im zdjęcia - po co? dlaczego chcą być na naszym zdjęciu?. Sok z bambusa i miła rozmowa ze stojącą w kolejce miejscową dziewczyną I ciągle odczuwalny puls tego zniszczonego miasta, nadający mu niezwykłą energię.
Po siedemnastej byliśmy kompletnie wyczerpani. Udało się nam jakimś cudem znaleźć miejsce, gdzie sprzedają miejscowe piwo – KingsFisher. Kolega wyszedł ze sklepu szczęśliwy, z całym kartonem. Planowaliśmy wypić je na dworze. Patrząc na mapę znaleźliśmy trochę zieleni przy terenie oznaczonym jako Fort William, ale okazał się on być … zamkniętą bazą wojskową. Kolejna próba to jedna z Ghat, jak się okazało koszmarnie zanieczyszczona i brudna. Trzeciej próby nie podejmowaliśmy. Obraliśmy kurs do hotelu.
Wolę Kalkutę nocą. Około dziewiętnastej wyszedłem sam, na dwugodzinny spacer. Jedzenie z Uliczne jedzenie „do ręki” (veg roll za dziewięć rupii) i spacer w morzu ludzi. Nocą nie widać tak bardzo wszechobecnej nędzy i brudu. Są światła, rozjaśniające jakby twarze osób. Oddycha się lepiej. Takie miasto lubię.
Gdy spacerowałem, zaczepił mnie porządnie ubrany facet i ładnym angielskim rozpoczął rozmowę. Gadaliśmy jakieś dziesięć minut, mówił m.in. że studiował IT w Bangalore, a do Kalkuty przyjechał razem z ojcem w poszukiwaniu pracy. Mówił, że ciężko ją znaleźć i od tygodnia obaj żyją na ulicy. Gdyby miał osiemdziesiąt rupii na zdjęcia paszportowe, łatwiej byłoby mu znaleźć zajęcie. Dałem mu dwadzieścia i życzyłem powodzenia. Po chwili pojawił się bardzo pewny siebie, uśmiechnięty mężczyzna, pytając czego ode mnie chciał ten poprzedni. Powiedział, że to alkoholik i żebym więcej nie dawał pieniędzy ludziom na ulicy. W Indiach to całkiem częsta postawa uświadamiająca turystów, którzy poprzez swoje datki niekiedy pogłębiają tylko problemy. Przedstawił się jako Dj, zaprosił do klubu Tantra nieopodal (filozoficznie tantra oznacza pełne zespolenie płci w Absolucie, niebezpieczne ze względu na swój orgiastyczny charakter) , zachwalając tamtejsze dziewczyny. Po powrocie do hotelu zmieniłem ubranie i razem z kolegą udaliśmy się w kierunku klubu. Miejsce okrutnie kontrastowało z resztą Kalkuty. Bardzo nowoczesne. Bardzo bogate. Bardzo czyste. Zważywszy na parkujące tu na oszklonym parkingu samochody, na pewno również bardzo drogie. Zdecydowaliśmy się wypić piwo w barze po drugiej stronie ulicy i wrócić do hotelu.
Poniedziałkowy lot do Chennai mieliśmy późnym popołudniem, więc rano było jeszcze trochę czasu na Kalkutę. Pojechaliśmy do domu Matki Teresy. Jest tam jej grób, muzeum oraz skromny pokój, który zajmowała przez ponad czterdzieści lat. Potem pojechaliśmy do przytułku – umieralni, prowadzonego przez siostry z założonego przez nią zakonu Misjonarek Miłości. Jakże inne od nocnych było to doświadczenie! Widząc ludzi leżących na pryczach i ciepło oraz miłość emanujące od sióstr, nasuwa mi się – jak rzadko kiedy – słowo podziw. Tym bardziej, że nie było to działanie ad hoc, tylko długa, żmudna i wytrwała praca latami. W każdym z tych miejsc zostawiliśmy trochę pieniędzy, nie czekając, mimo nalegań sióstr na żadne potwierdzenia. Mieliśmy przekonanie, że tu na pewno nie zostaną zmarnowane. W księdze kondolencyjnej, wystawionej w malutkim muzeum poświęconym albańskiej zakonnicy, napisałem: „I would like to tribute self – sacifice on the way of defending human dignity”.
Zdążyliśmy też zajść do świątyni bogini Kali, od imienia której pochodzi nazwa miasta. I po raz kolejny nie mogłem się przekonać do tamtejszego obrządku. Przede wszystkim – mimo licznych kadzideł – smród. Biegające, albo leżące na posadzkach zwierzęta. Ofiara z kozy, co było dla mnie sporym zaskoczeniem . Ludzie o pomalowanych twarzach, zakolczykowani w różnych dziwnych miejscach. Stoją w kolejce, aby oddać cześć … komuż by innemu – Shivie (tak przynajmniej poinformował nas samozwańczy przewodnik, któremu z czasem jednak jakby coraz mniej wierzyłem). Na zewnątrz świątyni zbiornik z wodą (podobno świętą), gdzie parę osób odbywało rytualną kąpiel, wśród biegających dookoła kilkuletnich, nagich dzieci. Na koniec nasz samozwańczy (kolejny!) przewodnik poprosił nas o dotację, z której świątynia będzie rzekomo dokarmiać biednych. Poprosił nas o 1500 rupii, pokazując niby przez kogoś podpisane rachunki dotyczące wpłat takich sum. Wręczyliśmy mu – tradycyjnie – sto rupii.
Chennai – Mamallapuram (Indie), środa 17.02.2010 r.
Mamalla („Wielki Zapaśnik”) założył to miasto w VII wieku. Dziś jest ono wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i chętnie odwiedzane przez turystów. Przenieśliśmy się tutaj wczoraj wieczorem. Wcześniej spacerowaliśmy po Marinie – najdłuższej (około dwanaście kilometrów) plaży w Chennai (do 1996 roku miasto funkcjonowało pod nazwą Madras) i – przez chwilę – po centrum miasta (okolice Egmore, dworca i innych starosaraceńskich budowli). Ze względu na klimat i konieczność naładowania akumulatorów stwierdziliśmy zgodnie, że przydadzą się nam co najmniej dwa dni odpoczynku. Region Tamilnadu wydaje się być do tego miejscem doskonałym. Świadomość tego, że mamy luty i ponad 30 stopni Celsjusza sprawia dodatkową frajdę. Po śniadaniu, przez kilka godzin, zażywaliśmy na zmianę kąpieli słonecznej i tej w wodach zatoki Bengalskiej, czy jak kto woli Oceanu Indyjskiego. Bajka.
Wydaje mi się – i zastanawiałem się na ile jest to uwarunkowane pogodą – że wolę Południe i ludzi Południa Indii. Wydają się być bardziej rozluźnieni, swobodni, częściej się uśmiechają. Mówią lepszym angielskim (dla większości z nich jest to ich drugi po tamilskim, a przed hindi język). Mówi się, że stan Tamilnadu to łagodne wprowadzenie do Indii dla kogoś z zachodu. Wiele rzeczy dookoła zdaje się to potwierdzać. Nagromadzenie świątyń. Niezliczone poematy powstałe w tym właśnie miejscu. Wiktoriańskie i bogate Chennai (dawny Madras) mimo iż jest piątym największym miastem w Indiach pozwala złapać oddech. Ulice są tu ładne i czyste, budynki eleganckie. Miejsce to już w czasach rzymskich stanowiło przystań dla handlu i polityki między wschodem i zachodem, rolę taką pełniąc jeszcze na długo później.
Wszędzie znowu mnóstwo handlarzy sprzedających niemal wszystko. Koraliki, obrazki, różne szmateczki, paszminy (nazwa pochodzi od perskiego słowa paszm oznaczającego wełnę). Sprzedawane są one za, w ich opinii warte wysiłku (ich przygotowania i pracy przy sprzedaży w upale) sumy, stanowiące dla kogoś z transatlantyckiej cywilizacji tylko marniutki promil wydatków na wakacjach. Mała dziewczynka sprzedała nam dziś na plaży jakąś obrączkę. Teraz z balkonu obserwuję kilka kobiet wraz z córkami, obwieszonych koralikami i raz po raz zaczepiających, zazwyczaj niezainteresowanych, turystów.
Upał jest ogromny. Powietrze stoi. Przypominają mi się znowu słowa Kapuścińskiego – co prawda o innym miejscu, ale bardzo tu pasujące - że z racji klimatu Afryka jest przede wszystkim cywilizacją przetrwania. Tu, w Tamilnadzie, nie mają także śródziemnomorskiej sjesty. Klimatyzacja w hotelowym pokoju jest zbawienna. Wiele oddałoby się za dobre zimne piwo, o które jest tu jednak wyjątkowo trudno. Wczoraj – nasz pierwszy tutaj spędzony wieczór – spotkaliśmy przerażonego Brytyjczyka, który z wielkim niepokojem pytał nas o najbliższy bar. Dziś ten wczoraj śmieszny problem jest nam jakby bliższy.
{mospagebreak}
Mamallapuram (Indie), czwartek 18.02.2010 r.
Ryszard Kapuściński w "Podróżach z Herodotem": " Doświadczenia południowe bardzo różniły się od bolesnych północnych. Południe wydawało się pogodne, spokojne, senne, trochę prowincjonalne.(...) Indie to w każdej dziedzinie nieskończoność, nieskończoność bogów i mitów, wierzeń i języków, ras i kultur, we wszystkim i wszędzie, gdzie spojrzeć i o czym pomyśleć, zaczyna się ta o zawrót głowy przyprawiająca nieskończoność. Jednocześnie instynktownie czułem, że to co widzę wokoło, to tylko zewnętrzne znak, obrazy, symbole, za którymi kryje się rozległy i różnorodny świat wierzeń, pojęć i wyobrażeń, o którym nic nie wiem. Przy okazji zastanawiałem się też, czy jest on mi niedostępny dlatego, że nie miałem o nim wiedzy teoretycznej, książkowej, czy może także z jeszcze głębszego powodu, a mianowicie dlatego, że mój umysł był zbyt przeniknięty racjonalizmem i materializmem, aby wczuć się i pojąć tak pełną duchowości i metafizyki kulturę, jaką jest hinduizm." Ot, taka dygresja, wstawiona przeze mnie w tym miejscu, która mogłaby się pojawić w każdym momencie mojego opisu.
Dzisiaj więcej zwiedzania. Za 250 rupii część z nas (niektórzy udali się na plażę) zwiedzała dziś Panca Ratha - wciągnięte na światową listę dziedzictwa UNESCO. Krążąc po mieście szukaliśmy kolejnych zabytków. Szczególnie wyróżnia się położona przy brzegu Jalashayana z VIII wieku. Misterne wykonanie, egzotyka samych budowli, rzeźb oraz pleneru robiły duże wrażenie. Z drugiej strony ponad trzydziestostopniowy upał dawał się we znaki (a w kwietniu i maju temperatura oscyluje tu podobno w granicach 40-50 stopni Celsjusza). Po obiedzie, jeszcze wczesnym wieczorem, poszliśmy wykąpać się w oceanie i podziwiać zachód słońca. W drodze brzegiem morza, zauważyliśmy wielkiego żółwia, już martwego, wyrzuconego na piach. Rozdziobywany był przez miejscowe ptaki ( prawie jak u Żeromskiego: „rozdziobią nas kruki, wrony” – doprawdy dziwne skojarzenie).
Wracając z plaży wręczyłem jednemu z napotkanych chłopców piłkarską koszulkę reprezentacji Polski. Obiecałem sobie jakiś czas temu uczynić z tego dobrą tradycję każdego wyjazdu. Wcześniej, jeszcze w Pokharze, straciłem dobrą okazję do podarowania prezentu być może jeszcze właściwszej osobie – małemu, może pięcioletniemu chłopaczkowi, który w nepalskich górach dzielnie kopał ze mną piłkę, kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę u jego rodziny, żeby się czegoś napić i zjeść. W końcu jednak na plaży w Mamallapuram zapytałem jednego z miejscowych chłopaków puszczającego latawiec, czy lubi futbol i jaki jest jego ulubiony zespół. Z błyskiem w oku odpowiedział, że tak, że Manchester United. Może będzie kopał futbolówkę po miejscowej plaży z orzełkiem na piersi.
Wczorajsze popołudnie spędziłem na długiej drzemce, spowodowanej chyba nadmiernym wygrzaniem się na plaży i – być może – tutejszym jedzeniem. Mogła to być też zemsta Shivy - tutaj najczęściej występującej na figurkach i wszelkiego rodzaju pamiątkach pod postacią „Kosmicznego Tancerza” - z której po obejrzeniu jej w n-tej świątyni robiliśmy sobie niewybredne żarty. Ciekawym doświadczeniem była poranna wizyta u miejscowego fryzjera. Golenie za pomocą tradycyjnej brzytwy to przyjemne i bardzo odświeżające doświadczenie. A z racji panujących dookoła warunków sanitarnych, nie pozbawione również dreszczyku emocji.
Mam trudności z wybieraniem pamiątek. Kupiłem miejscowe i myanmarskie papierosy, marmurowe podstawki do herbaty, paszminę, kamienną tabliczkę z hinduskim błogosławieństwem, figurkę Ganesy oraz kulisty świecznik z wizerunkami słoni. Za to z każdym dniem wydaję się bardziej aklimatyzować w miejscowej kulturze, lepiej się targuję, orientuję w nazwach (choćby jedzenia) i czuję się – jakby to dziwnie nie zabrzmiało – coraz bardziej u siebie.
W czasie naszej wyprawy spotkaliśmy wiele ciekawych osób, m.in. Kanadyjkę w hotelu w Varanasi, która sama podróżuje od kilku miesięcy, a zwiedziła już m.in. Filipiny, Birmę i Tajlandię. Sama. Zastanawiam się nad ideą podróżowania. Czy sensem podróży, jej istotą, jest sama podróż i jej doświadczanie, czy też raczej dotarcie do celu. Czy lepiej jest podróżować w grupie, czy samemu? Na pewno inaczej. Wyjazd zmienia wtedy bardzo swój charakter. Wyjeżdżając w czasie ulewy z Varanasi, albo podróżując w nocy sleeperem do Kalkuty, albo quasi-busem z Kathmandu do Pokhary, czułem się w jakiś sposób odpowiedzialny, za dziewczyny z naszej grupy. Byłem skupiony i nadmiernie (niepotrzebnie) spięty. Będąc sam z pewnością skupiłbym się bardziej na doświadczaniu. Na pewno każda chwila spędzana często na błahych rozmowach, przeznaczana byłaby na myślenie, refleksję, zastanowienie się nad zjawiskami, szukanie ich przyczyn i analizę. Podróżując w pojedynkę, szuka się kontaktu z „localsem”, bo na dłuższą metę ciężko jednak wytrzymać bez kontaktu z ludźmi, a to jest z kolei chyba najlepszy sposób na poznanie Innego. A przez to na poznawanie obcych miejsc, kultur. Ich odkrywanie. Próby zrozumienia.
Mumbai – Delhi (Indie), Helsinki (Finlandia), piątek - wtorek 19-23.02.2010 r.
Kolejny raz powraca pytanie o sens podróży. Czy chodzi o jej cel, czy jej doświadczanie? To już ponad siedemdziesiąt godzin bez prysznica. Czas przerywany jedynie drzemką na lotniskach w Delhi i Helsinkach oraz kilkoma próbami zapadnięcia w sen w kolejnych samolotach (Mumbai-Delhi, Delhi-Helsinki, Helsinki-Warszawa).
Ostatnie dwa dni przed powrotem spędziliśmy w Mumbaiu (do 1995 roku funkcjonowała nazwa Bombaj). Mieście gigancie z liczbą mieszkańców szacowaną przez niektóre źródła na dwadzieścia milionów. Mieście, które z siedmiu bagnistych i malarycznych wysepek od początku XVIII wieku wyrastało na centrum handlu i życia finansowego całych Indii.
Najpierw rykszą z lotniska na przystanek kolejki miejskiej, potem do głównego punktu turystycznego miasta – neogotyckiej stacji Victoria Terminal. Stąd wzięliśmy dwie taksówki po sto rupii każda, żeby szybko dostać się do nagranego wcześniej hotelu. Trochę pokrążyliśmy, taksówkarz popytał o trasę i znaleźliśmy się … po drugiej stronie ulicy od miejsca, z którego wyruszyliśmy. Tego dnia poszliśmy się jeszcze w okolice Gateway of India i słynnego hotelu Taj. Świeże powietrze znad wody, szerokie ulice i ciekawe budynki dają bardzo dobre pierwsze wrażenie na temat miasta.
Następnego dnia okazuje się, że takiego stricte turystycznego zwiedzania zostało nam raptem kilka godzin. Hotel Taj Mahal z 1903 roku (to tu przeprowadzono zamach terrorystyczny w 2008 roku , w którym zginęło 166 osób), wiktoriańskie budowle przy Mayo Road, Uniwersytet (niestety ochrona nie wpuszcza turystów do środka), gmach Sądu, fontanna Flory. Posiedzieliśmy trochę na jednym z licznych Majdanów – placów, gdzie setki Indusów gra w krykieta. Tu ciekawostka: drugim – zaraz po Gandhim – najlepiej rozpoznawanym Indusem jest kapitan reprezentacyjnej drużyny Sachina Tendulkara. Obrazuje to jak ważnym sportem w Indiach jest krykiet.
Bollywood. Osiemdziesiąt milionów widzów dziennie, trzysta-czterysta powstających rocznie filmów w samym Bombaju, najdroższe filmy kosztują około dwudziestu milionów dolarów. Olbrzymi przemysł, uznawany nawet za ważną, osobną gałąź, przez państwowe władze. Co ciekawe, jest wielce prawdopodobnie, że będąc białym turystą zostanie się zaczepionym na ulicy i poproszonym o zagranie jakiegoś epizodu, bądź wystąpienie w roli statysty (nas także to spotkało, niestety następnego dnia mieliśmy już samolot do NewDelhi). W kinie byliśmy dwukrotnie, m.in. na „My name is Khan” z Shah Rukh Khanem – gwiazdą Bollywood (w Indiach nie tak dawno była spora awantura po tym jak nie został on rozpoznany w USA –sytuacja ta dobrze obrazuje kompleksy hindusów). Oba filmy słabe, ale można z nich wiele o Indiach, jego mieszkańcach i ich emocjach – wyczytać. Mam jedynie niedosyt, gdyż oba widziałem w multipleksach, a nie lokalnych kinach mających podobno swój niepowtarzalny koloryt, gdzie ludzie tańczą, dotykają się, dopingują lub wygwizdują bohaterów.
Byliśmy z kolegą w określanej największą na świecie, dzielnicy czerwonych latarni. Po długim spacerze z hotelu - jak się okazało bardzo ciekawym, bo obejrzeliśmy prawdziwe, nie ugładzone muzułmańskie dzielnice - trafiliśmy na właściwą ulicę. Nie było jednak widać żadnych oznak zjawiska szeroko i dramatycznie opisywanego literaturze, jak i pokazanego na rewelacyjnych zdjęciach Mary Ellen Mark. Albo byliśmy w innym miejscu, albo bardzo się ono zmieniło. Żałuję trochę, że nie udało mi się wybrać do bombajskich slumsów – Dharavi.
Na koniec udaliśmy się jeszcze promem na wyspę Elefanty, na której znajdują się wczesnohinduskie skalne świątynie z prawdopodobnie VI w p.n.e. Rzeźba słonia, od którego wyspa wzięła swoją nazwę znajduje się obecnie przy Victoria Garden. Dominuje oczywiście wizerunek Siwy, z rzeźbą, na której przedstawiona jest jej postać o trzech twarzach. Każde źródło na jakie się natknąłem, mówi o wysokich walorach artystycznych rzeźb. Po zwiedzeniu zabytku wciągniętego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO czuliśmy się jednak mocno zawiedzeni. Jakby trochę zabrakło Indusom pomysłu na jego zaprezentowanie.
Obsługa naszego hotelu przekazała nam i taksówkarzom, których dla nas zamówiła, błędne informacje na temat lotniska, z którego wylatujemy. Zdążyliśmy na wieczorny samolot dosłownie w ostatniej chwili. Kierowcy Ambasadorów – indyjskich samochodów już od lat 20. XX wieku wpisujących się w miejscowy krajobraz wielkich miast, chcieli oczywiście jeszcze coś ugrać przy tej okazji, tym razem bezskutecznie. Po lądowaniu w Delhi zmuszeni byliśmy czekać jedenaście godzin na samolot do Helsinek. Po raz kolejny miałem okazję do obserwacji i przemyśleń związanych z wszechobecnym strachem przed zamachami. Setki policjantów i żołnierzy zabezpieczają lotnisko, na które wejść można tylko po okazaniu biletu i to dopiero na niedługo przed lotem. Dodatkowo, było to kilka dni po zamachu terrorystycznym w Punie (kolebce terroryzmu indyjskiego, gdzie 1897 roku dokonany został pierwszy na tej ziemi zamach), o którym wiadomości zdominowały wszystkie miejscowe media. Terroryści niewątpliwie wzbudzają w Indiach strach, uczucie podobno przywiezione tu dopiero przez Anglików. Wcześniej wszyscy żyli tu w oparciu o abhaj – nieustraszoność, oznaczające przede wszystkim wytrwałość w znoszeniu cierpień i zgodę na własny los. Do samej śmierci większość Hindusów podchodziło wcześniej obojętnie, godząc się na nią i uważając ją za normalny etap cyklu życia. Dziś terroryzm jako narzędzie zastraszenia w celu osiągnięcia celów politycznych, odgrywa w Indiach niestety dużą rolę. Zdecydowanie dało się to czasem wyczuć w atmosferze ruchliwych dzielnic, placów, czy lotnisk właśnie.
W Finlandii okrutnie zmarzliśmy starając się zabić czas zwiedzając stolicę. Następnie – chyba pierwszy raz bez żadnych komplikacji – dotarliśmy do kraju lotem Helsinki-Warszawa.
ZAKOŃCZENIE
Jean-Claude Carriere w swoim „Alfabecie zakochanego w Indiach” pisze, że miłość do tego kraju jest trudna, wymaga czasu oraz „szczególnej postawy, w której sprzyjająca zachwytowi niewinność spojrzenia łączyłaby się z krytycznym sceptycyzmem, stale kwestionującym przedmiot miłości, gotowym oczerniać go, nawet nienawidzić.” Dalej autor nazywa swoje uczucie pisząc: „(…) nienasycona gotowość, to pragnienie, by widzieć i wiedzieć, utrzymujące nas w stanie nieustannego rozbudzenia, czujności w tym najmniej nudnym kraju świata, gdzie nuda i często jej towarzysząca obojętność są nie do pojęcia, nie należą do tutejszej rzeczywistości. Indie wyrywają nas z nas samych, raz przez odrzucenie, kiedy indziej przez przyciąganie, albo przez tę najsilniejszą z ciekawości, taką która nie wie ani czego szuka, ani na co może liczyć, ani czego ma się obawiać. Co spojrzenie, to niespodzianka. Nieustanna prowokacja dla wzroku i myśli.”
Ale Indie to dziś przecież nie tylko wrażenie, duchowość i wielka kultura. To drugi (a wkrótce – szacuje się że około 2030 roku - pewnie pierwszy) najludniejszy kraj świata z około miliardem dwustu milionami obywateli. Obecnie to 16% populacji światowej na 2,42% powierzchni ziemi. [Niedawno ogłoszony spis powszechny pokaże na ile szacunki dotyczące liczby ludności były trafne.] W wyniku tzw. „zielonej rewolucji” – Indie są samowystarczalne jeśli chodzi o produkcję żywności, nawet ją eksportują, ale wskutek zachwianej dystrybucji ciągle 20% obywateli nie ma do niej dostępu i żyje poniżej granicy ubóstwa. Produkt krajowy brutto na przestrzeni ostatnich dwudziestu pięciu lat rośnie tu średnio na poziomie blisko 6%, znacznie przyspieszając po reformach przeprowadzonych na początku lat 90-tych. Mimo nieporównywalnie mniejszych inwestycji w porównaniu z Chinami (Tylko w 2005 roku Chiny zainwestowały 200 miliardów w infrastrukturę, podczas gdy Indie 28 miliardów), kraj ten w długofalowej prognozie ma być jednym z czołowych politycznych aktorów na świecie.
Dla podróżującego, wrażenie, że całych Indii nigdy się nie pozna, jest nieodparte. Nawet po tak krótkim pobycie takie przekonanie wydaje się być naturalne. Być może wpływa na to fakt, iż jak pisał Aleksander Gieysztor, jest to miejsce, gdzie nie istnieje europejskie, linearne pojęcie czasu, a jest on postrzegany jako ”nieustanny rytm przemian: śmierci i odradzania się”. Kraj swoistego i jedynego w swoim rodzaju przymierza z czasem. Kraj ponad pięciuset plemion posługujących się przeszło czterdziestoma językami. Mający dwadzieścia cztery prężnie działające giełdy. a jednocześnie stanowiący ogromny rezerwat wierzeń, kultur i tradycji. Często podaje się magiczną liczbę 33 333 bogów. Historia Indii obejmuje ponad dziewięć tysięcy lat, ale jak słusznie pyta Krzysztof Mroziewicz: „Jaki (…) sens może mieć historia, znaczenie upływu czasu, dla ludzi, którzy używają tego samego wyrazu na oznaczenie wczoraj i jutro („kal” w hindi)”.
"Im większy był mróz tym chętniej myślałem o upalnej Kerali, im szybciej zapadał zmrok, tym wyraźniej powracał obraz olśniewających wschodów słońca w Kaszmirze. Świat nie był już jednolicie mroźny i śnieżny, ale podwoił się, zróżnicował: był jednocześnie mroźny i upalny, białośnieżny, ale i zielony, rozkwiecony." – pisał Ryszard Kapuściński. Miejsca tak bardzo inne od znanych nam do tej pory, niewątpliwie poszerzają horyzonty myślenia i doświadczania. Teraz, po przeszło miesiącu od mojego powrotu wciąż trudno zapomnieć mi o obrazach, wrażeniach, które mocno się we mnie osadziły. Zostaną, mimo że wiele z przeżytych tam chwil docenić można jedynie z perspektywy czasu, "(...) bo choć jest prawdą, że Indie przypominają ci nieustannie o twojej śmiertelności, to prawdą jest też coś przeciwnego. Tak, chwytają za gardło, ściskają żołądek, mieszają w głowie i grają na nosie - nigdy nie dają ci spokoju - ale właśnie wraz z tysiącem niewzruszonych, agresywnych, odrażających sprzeczności ofiarowują - dziwna rzecz - także spokój."Może właśnie to jest powód, dla którego chce się tam jeszcze wrócić…