Od Wiednia do Wenecji - wrażenia z podróży
Czytając „Sztukę podróżowania” Jacka Pałkiewicza, którą dostałem jeszcze przed wyjazdem, natknąłem się na fragment o relacji z podróży. Minął już jakiś czas, odkąd wróciliśmy z blisko dwutygodniowej wyprawy. Jak wiadomo pamięć jest ulotna, na przestrzeni kilku lat może zawodzić zaskakująco silnie. Wtedy [często], jedynie zdjęcia przypominają o doświadczeniach nagromadzonych podczas wyjazdu. Szkoda, że trudno było mi znaleźć czas na codzienne notatki spostrzeżeń i impresji. Pozostaje napisać o tym, co jeszcze w pamięci zostało. Choćby miałoby to mieć wartość głównie dla piszącego. Pałkiewicz przywołał w swojej książce fragment z filmu Wernera Herzoga „Fitzcarraldo”. Pisze: „Mężczyzna, który w swoich dalekich wojażach dotarł do ogromnego wodospadu, opowiadał po powrocie: - To był widok absolutnie niewyobrażalny. – Dobrze, ale jak to możesz udowodnić, żebyśmy ci uwierzyli? – pytali pełni wątpliwości koledzy. – Mam na to dowód: ja to widziałem – odparł z przekonaniem.”
To jak odbiera się poszczególne elementy podróży, jest zawsze – albo prawie zawsze – sprawą bardzo indywidualną. Łatwo narazić się na zarzut przesady lub ignorancji ze strony innych uczestników (co ciekawe - czasem nieobecnych podczas jakiegoś elementu podróży), którzy poszczególne elementy mogli widzieć i odczuwać zupełnie inaczej. Albo nawet na komentarze osób zupełnie nie znających miejsca (a głos bardzo chętnie zabierających). Osobista relacja jest jednak ważnym śladem. Śladem, będącym zarówno hołdem dla osadzonych w pewnym kontekście miejsc, jak również utrwalającym – choćby w bardzo ulotny sposób – własną egzystencję.
Wiedeń
Mój drugi raz w tym mieście uświadomił mi jak różny, zależny od okoliczności, może być odbiór miejsca. Za pierwszym razem Wiedeń był nieułożony, mglisty, chłodny i deszczowy. Tym razem ciepły, majestatycznie dostojny, gwarny i w pozytywny sposób – dumny, jakby świadomy swojej klasy i wartości. Chyba do żadnego innego miejsca na świecie opera nie pasuje lepiej (arii można posłuchać nawet w toalecie - położonej w przejściu podziemnym, nieopodal gmachu Wiener Staatsoper). Trudno też znaleźć z pewnością miejsce, gdzie bardziej dostojnie brzmiałaby muzyka poważna (z pochodzącym wprawdzie z Innsbrucku Mozartem, na czele). Echa świetności habsburskiej na długo z pewnością, niezależnie od politycznych uwarunkowań następnych lat, trwać będą w świadomości każdego, kto miał okazję spacerować po deptakach wokół katedry św. Stefana i podziwiać rezydencje największej w historii dynastii.
Wiedeńczycy chcą być światli. Widać to po tym jak żyją, na czym skupiają swoją uwagę i w jakim otoczeniu chcą mieszkać. Pełne światła, jasne, jest także ich miasto. Budynki, place, ulice, mury w bardzo śmiały sposób zaskakują kremowo-białą barwą. Jasny kolor występuje tu w natężeniu i na skalę niespotykaną chyba nigdzie indziej. Rozmach i przestrzeń Schönbrunn dają z kolei właściwe wyobrażenie o roli dynastii, która blisko dwieście lat temu decydowała o losach najważniejszej części ówczesnego świata.
Nieświadomie o uwypuklenie pewnych cech mieszkańców austriackiej stolicy zadbał pewien amerykański (narodowości, przyznać wypada, się tylko domyślam) – turysta. Podczas koncertu „hitów muzyki klasycznej” (to chyba najlepsze określenie, dla koncertu zorganizowanego na potrzeby masowego turysty), zorganizowanego w gotyckiej katedrze w centrum miasta, miał zdecydowane trudności w utrzymaniu się na krześle. Hawajska koszula i szorty dopełniały tego jakże stereotypowego obrazu. Obrazu dalekiego od mojego wyobrażenia o wiedeńskim salonie.
Rzym
Pierwszą zauważalną różnicą jest temperatura. Z ciepłych kilkunastu stopni w Austrii, gorące blisko czterdzieści. A odczuwalnie chyba jeszcze więcej. Na pewno więcej. Wypluwam słowa, kiedy kpiłem z południowców i ich potrzeby kilkugodzinnej sjesty. W takim klimacie jest ona (wzbogacona chłodzącym napojem), opcją najlepszą. Oprócz przyjemnego (mimo upałów) klimatu i wielkiej - choć troszkę uśpionej w kilkusetletnich (co najmniej) zabytkach historii, jest jeszcze coś, co to miasto bardzo tworzy. To ludzie. Rzymianie cenią sobie życie. Dobrze oceniają to co jest w nim ważne i jakby właśnie na tak zdefiniowane aspekty zdają się kierować większość swej energii.
Pracują powoli. Rozmawiają z zaangażowaniem. Śmieją się głośno. Jedzą smacznie i do syta, celebrując chwile. Kierowca autobusu przyjeżdża spóźniony i pozwala sobie na przerwę, zmierzając wolnym krokiem, aby napełnić pustą butelkę wodą z ulicznego kraniku (których to kraników z wodą zimną – na szczęście nie tylko chłodną – jest w Rzymie pełno na każdym kroku). Zapytane o drogę na przystanku autobusowym, zadbane starsze panie, gorąco gestykulując bardzo starają się pomóc mimo braku znajomości choćby jednego słowa w innym niż włoski języku, a po finalnym zrozumieniu z radością wykrzykują brzmiące jakby znajomo: „Successo!”. W zamku, tuż przy Watykanie, na placach i uliczkach, grana jest na żywo muzyka. Po 23 miasto tętni życiem, pozytywną energią.
Muzeum Watykańskie. Wbrew ostrzeżeniom przewodnika i próbującym sprzedawać wejściówki naganiaczom, kolejka wcale nie jest długa. Około 20 minut czekania, żeby zobaczyć jeden z największych zgromadzonych w jednym miejscu zbiorów sztuki, to zdecydowanie nie jest dużo. Grupa Laokoona, freski Rafaela, Szkoła Ateńska. Trudno mi uciec od kontekstów historycznych (po lekturze „Rodziny Borgiów” Mario Puzo myślę głównie o Aleksandrze VI), ich porównywania, rozmyślań. Jakże spójniejsze wydają się być sprawy o których czytałem. Dużo łatwiej jest układać fakty doświadczając miejsc i przedmiotów, które przestają być abstrakcyjne. Jakby bardziej wyraźne, jaśniejsze stają się liczne odniesienia do sztuki, na które wcześniej trafiałem.
W filmie „Buntownik z wyboru” jest scena kiedy psycholog grany przez Robina Williamsa przeprowadza oczyszczającą rozmowę z bohaterem granym przez Matta Damona. Mówi: „(…) przeczytałeś setki książek, ale nie wiesz co to znaczy być w Kaplicy Sykstyńskiej i patrzeć na to boskie sklepienie. Nie wiesz, co to znaczy trzymać głowę zabitego przyjaciela na kolanach. Nie wiesz jak to jest budzić się codziennie obok tej samej kobiety i dziękować Bogu, że pozwolił ci spotkać człowieka, którego kochasz bardziej niż siebie.” Freski Michała Anioła powinny być doznaniem szczególnym. Tłum, dźwięk cyfrowych aparatów (mimo zakazu robienia zdjęć) i hałas powodowany przez zwiedzających nie pozwolił, niestety, doświadczać tego miejsca w pełni. Przynajmniej nie za tym pierwszym razem.
Rzym – stolica chrześcijaństwa – to naturalnie olbrzymia ilość kościołów. Tych największych, budowanych z wielkim rozmachem, mających zwiększać prestiż i stanowić wieczny pomnik ludzkości, ale też tych mniejszych, cichych, gdzie łatwiej szukać tego co … metafizyczne. Rzym to także place – jak choćby Piazza del Popolo i otoczony kolumnami Berniniego Plac św. Piotra – na i wokół których życie toczy się chyba bardzo podobnie jak miało to miejsce w momencie ich powstawania. To stojące dumnie Panteon, Koloseum i Forum Romanum, które wcale nie mają zamiaru poddawać się prądom historii lub planom zagospodarowania przestrzennego (jeśli ktoś poprzez takowe ośmiela się na nie wpływać). To Fontanna Di Trevi, wciśnięta pomiędzy wąskie rzymskie uliczki, zachwycająca rozmachem i misternym wykonaniem, gdzie zawsze gromadzi się mnóstwo ludzi, z których większość (niezależnie od tego czy rzuci w jej kierunku monetę przez lewe ramię) – wraca. To wreszcie Campo di Fiori (z Giordanem Bruno, spoglądającym z pomnika ku przestrodze), przekonujące niedowiarków swoją atmosferą, że życie jest darem, który należy cenić i z którego warto korzystać. Miejsce latem – jak przekonuje przewodnik – wypełnione młodymi ludźmi wszelkich ras i kultur, zgromadzonymi by się śmiać i cieszyć swoim towarzystwem.
Ze stolicy skierowaliśmy się znów na północ, celowo wybierając szlak mniejszych, krętych dróg. Toskański krajobraz zwykło się opisywać jako bardzo malowniczy i sielankowy, z przewagą kojącej (tak przynajmniej twierdzą specjaliści) zieleni i wszelkich możliwych odcieni żółci. Ciągnące się w nieskończoność plantacje winogron, pól i drzewek oliwnych. Naprawdę trudno było się powstrzymać, pal licho – nie powstrzymaliśmy się ! - przed krótkim postojem w celu spróbowania dojrzałych, soczystych i bardzo słodkich winogron. Rosną przy drodze niemal na wyciągnięcie ręki, w ilościach przekraczających nawet wyobrażenia o toskańskim standardzie. Miejscowi – sądząc po licznie napotykanych, nawet z dala do głównych tras - gospodarstwach agroturystycznych - coraz częściej decydują się na komercjalizację, tego ciągle jednak jeszcze bardzo unikatowego regionu. Kto wie, może nawet upowszechnienie tego obszaru nie odbije się aż tak bardzo na jego kondycji?
W żadnym innym chyba miejscu, żyjącej w ciągłym napięciu cywilizacji zachodniej, nie celebruje się życia w taki sposób. Mniej (albo wcale – czy to w ogóle możliwe?) jest tych, którzy ciągle gdzieś się śpieszą, mniej jest tych, którzy się frustrują (chcę wierzyć, że to nie tylko wrażenie). Długie i pieczołowicie przygotowywane posiłki, z pewnością nie są tylko sposobem na zaspokojenie tej podstawowej potrzeby z podstawy piramidy Maslowa. Celebracja wymaga czasu, domaga się jakości samej potrawy, wskazuje na wielką wagę tego, kto przy posiłku jest towarzyszem - słuchaczem i partnerem w rozmowie. Słońce. Zapachy. Cyprysy. Lawenda. Piaszczyste drogi. I ten wielki biały byk (symbol Toskanii), który pojawił się (nagle!) przy małej wiejskiej drodze, w środku nocy, niedługo po tym jak wjechaliśmy w granice regionu (jadąc od stolicy), oznajmiający bezkompromisowo, gdzie się znajdujemy.
Pienza
Idealistyczna wizja młodego księdza – architekta, a późniejszego papieża Piusa II, pozwoliła tej biednej, średniowiecznej osadzie stać się jednym z najpiękniejszych miast epoki odrodzenia. Miejsce zachwyca, może także dlatego, że jako nie wymieniane w najpopularniejszych przewodnikach zaskakuje. Zwłaszcza stare miasto, otoczone murami. Jest nienapastliwe, zachwyca harmonią i dostojną klasą, nie będąc pozbawione urokliwych wąskich uliczek, których magię chyba najlepiej odkrywa się wczesnym wieczorem, kiedy to światło rozpoczyna swoją subtelną grę na kilkusetletnich murach, domach i kościołach. {Pomyślałem sobie, że to miejsce położone w środku Toskanii, niedaleko Sieny i kilka godzin drogi od Florencji, byłoby chyba najlepszym ze znanych mi do tej pory, żeby zabrać tu kogoś i spędzać wspólny czas we dwoje}. Tu zjadłem też chyba najdoskonalszy posiłek jaki pamiętam – królika z sosem myśliwskim i pistacjami. Doskonałe.
Siena
Ktoś napisał, że tak jak Florencja uskrzydla, tak jej wieczna rywalka daje poczucie ciągłości, pewności i stabilności. Niewielkie, ponad 50-cio tysięczne miasto, a zwłaszcza otoczona wysokimi murami jego stara część, wskazuje w każdym elemencie zabudowy na wartości dalece odmienne od tych, kojarzonych z renesansowym humanizmem. Długa na 90 metrów Duomo stojąca dumnie na Piazza del Campo stanowi jakby busolę dla wszystkich sieneńczyków, wskazując od setek lat centralny punkt miasta i przypominając o minionej świetności. O czasach, kiedy to w okresie średniowiecza, zanim jeszcze została wyparta przez kupców florenckich, Siena była jednym z najważniejszych ośrodków europejskiego handlu.
W drugim dniu pobytu nie mogłem odmówić sobie przyjemności zobaczenia kameralnego stadionu pierwszoligowej AC Siena. Położony w bardzo urokliwym miejscu, w dolinie niedaleko centrum miasta, gdzie nie jest widoczny z wysokości drogi (choć niestety nie położony w obrębie średniowiecznych murów jak myślałem wcześniej). Mimo wszystko jednak, jak na klub Serie A, spodziewałem się trochę więcej niż kilkunastotysięcznego stadionu o przebrzmiałej o co najmniej kilkadziesiąt lat architekturze. Może wypełniony i oświetlony jupiterami sprawiałby lepsze wrażenie?
Leonardo Da Vinci napisał: „Sądzę, że ludzie, którzy rodzą się tam, gdzie dojrzewa dobre wino, mają wielkie szczęście …”. Castello di Brolio to jak sama nazwa wskazuje zamek. Zamek położony w sercu Giaole in Chianti, regionu gdzie powstało to jedno z najstarszych win świata – pierwszą winiarnię założono w 1141 roku, a w którym to zamku już od kilkunastu pokoleń (!) mieszka rodzina Ricasoli. Jej najwybitniejszy przedstawiciel, rządzący w pierwszej połowie XIX wieku, był jednym z ojców włoskiego zjednoczenia. Niezwykle zaangażowanym politycznie i społecznie człowiekiem, którego największą pasją były jego plantacje, a marzeniem - stworzenie doskonałego wina. Wizyta w zamku pozwala na zachwyt panoramą winnic z balkonu zamku (który dopiero kilka lat temu został udostępniony zwiedzającym) i napawać unoszącym się wokół „duchem historii”. Działa niczym fantastyczny wehikuł czasu pozwalając przenieść się kilkaset lat wstecz. I przede wszystkim nie pozostawia obojętnym na wino. Chianti w szczególności, na którego to degustację można się udać (w cenie biletu) do położonej u jego stóp winiarni.
Florencja
Przeczytałem gdzieś, że dla historyka sztuki, podróż zaczyna się po powrocie. Historykiem sztuki nie jestem, daleko mi ogromnie nawet do zbliżenia się choćby, do palety doznań przez niego doświadczanych, podczas obserwacji obrazu, fresku bądź rzeźby. Może jednak moja wrażliwość, na pewne jej przejawy, uwidacznia się w chęci powrotu do niektórych miejsc, których – nie mogę się pozbyć tego wrażenia – nie zobaczyłem należycie. Dlaczego? Z powodu pośpiechu? Tłumów? Ignorancji? A może po prostu pewna refleksja wymaga czasu. Myśląc jednak o Uffizi wspominam „Zwiastowanie” 20-letniego wtedy Da Vinciego, obraz magiczny, nie pozostawiający obojętnym. Chyba o to chodzi w sztuce, żeby patrząc na obraz widzieć więcej, naprawdę poczuć coś ponad.
Florencja (tylko ok. 350 tys. mieszkańców !) jest – zwłaszcza jej mocno skoncentrowane centrum – jak dzieło sztuki. Gdzież indziej poza Piazza della Signoria można na otwartym powietrzu oglądać dzieła genialnych rzeźbiarzy, z Dawidem Michała Anioła na czele (choćby to była tylko kopia)? Gdzież indziej sztuka jest tak silnie wpisana w tkankę miasta, jak w tym mieście-pomniku, jej poświęconym przez potężnych Medyceuszy? Jakże nie podziwiać Ghibertiego i jego Rajskich Wrót na drzwiach Baptysterium, skąd wykonując ledwie obrót o 180 stopni stajemy przed najmisterniejszą z katedr świata – Santa Maria Del Fiore, z której wieży (po pieszej wspinaczce po schodach) dane jest nam podziwiać panoramę tego niezwykłego miasta w całej okazałości. Na Ponte Vecchio, moście zajmowanym w średniowieczu przez rzeźników i szynkarzy (których to usunęli dopiero Medyceusze, zastępując ich złotnikami, ze względu na fatalny zapach i sanitarne zagrożenia jakie powodowali poprzedni lokatorzy), przechadza się godnie rzesza florentczyków zmieszanych z turystami, a wieczorem na żywo grana jest muzyka i śpiewane piosenki zabierające gości - w jakiejś części przynajmniej – w zakamarki włoskiej mentalności. W głowie gra mi „Vide Cor Meum” Hansa Zimmera z filmu „Hannibal”, którego spora część ma miejsce w stolicy Toskanii (swoją drogą zdjęcia Florencji w tym filmie są fantastyczne). Niepowtarzalnym zjawiskiem są też setki skuterów, zalewające wręcz każdy fragment miasta.
Nie spodziewałbym się po sobie stwierdzenia, że mecz (i to nie byle jaki, bo eliminacji Ligi Mistrzów z portugalskim Sportingiem) będzie jedynie mniej znaczącym dodatkiem mojego pobytu we Florencji. Bramka Jovetica dała awans gospodarzom, choć gra nie zachwyciła. A patrząc na stadion zrozumiałem chęć Włochów do organizacji Euro 2012 i co za tym idzie modernizacji stadionów (ten we Florencji zbudowano w latach 30-tych, otoczony jest też bieżnią co znacznie ogranicza widoczność). Mimo to, miło był posłuchać Włochów krzyczących na sędziego ): „Pinokio!!!” (sędziego Webba – tego, który przyznał karnego Austriakom w ostatniej minucie naszego drugiego meczu na Euro). A nazajutrz przy porannym espresso, przeglądając gazetę w miejscowej kawiarni, nabrać przekonania, że uczestniczyło się w najważniejszym wydarzeniu poprzedniego dnia.
Wenecja
Podobno wrażenie związane z pierwszą wizytą w jakimś miejscu, jest szczególne. Każde następne, nigdy już nie będzie takie samo. Trudno też powiedzieć, lepsze czy gorsze. Czy każde kolejne spojrzenie na dane miejsce prowadzi do rozczarowania? A może wręcz przeciwnie - pozwala patrzeć lepiej? Wnikliwiej. Pozbyć się przyjemnego, jednak ulotnego i zamazującego rzeczywistość zauroczenia. Niewątpliwie w Wenecji zakochać się jest bardzo łatwo. Wenecja uwodzi. Kusi tajemnicą, niedopowiedzianymi treściami. Pobudza wyobraźnie nawet tych, którzy o jej pokłady nigdy by siebie nie podejrzewali. Nieprawdopodobna paleta skąpanych w słońcu barw, odbijających się w wodzie unikalnych ulic-kanałów. Niekończący się labirynt, zanurzony w parusetletniej zabudowie, w najmniej oczekiwanych chwilach okazujący się uliczką ślepą. Labirynt, przyprawiający o zawrót głowy nawet pewnych swego zmysłu orientacji śmiałków. Ponad 160 kanałów. 447 mostów. Urokliwe domki. Maski. Wszędzie maski! Dziesiątki, setki, tysiące – z zatkniętymi przezornie, ciągle nieprzestrzeganymi przez turystów, kartkami-zakazami – „no photo”.
Jakby pogrążeni w wiecznej sjeście, spokojni i odprężeni mieszkańcy, wśród których jedyną – ale też nie nazbyt nachalną - aktywność wykazują sprzedawcy lodów, espresso i soków ze świeżych owoców. I to też głównie ci z okolic Rialto. Brak samochodów. Dostojnie kołyszące się vaporetto, z gondolierami w pasiastych bluzach i słomianych kapeluszach.
Nocą Serenissima (Najjaśniejsza Republika) – użyję tej ciągle jeszcze stosowanej nazwy miasta sprzed paruset lat - zmienia się bardzo. Dalej kusi, ale już się nie uśmiecha. A nawet jeśli, to nie jest to uśmiech życzliwy. Jest demoniczny, kryje pamięć o złym zdarzeniu lub jakiś makiaweliczny występek. „Miasto z bajki, ale nie dla dzieci” (z pełną świadomością naruszam tu prawo autorskie – bo to stwierdzenie mojej siostry). Instynkt samozachowawczy z całą mocą przestrzega by lepiej się tu nie zgubić, nie zbaczać z głównej trasy wzdłuż Canale Grande. Przypomina się koszulka z wizerunkiem szczura i napisem „Venice by night” (miasto w swej historii kilkakrotnie przeżywało tragedię w związku z chorobami przyniesionymi przez szczury; w XIV wieku, straciło nawet 60% mieszkańców). Zaczynam rozumieć, dlaczego to właśnie Wenecja wydała na świat najlepszych w swoim fachu skrytobójców oraz dlaczego jeszcze kilkaset lat temu to właśnie to miasto pełniło rolę przypisywaną dziś Bangkokowi.
Plac św. Marka jest chyba jedynym miejscem, gdzie można złapać oddech. Przestrzeń tutaj daje poczucie pewności, a plac czyni naturalnym, głównym punktem odniesienia dla wszystkich turystów, stając się także główną zmorą wenecjan, którym nowo przybyli, natychmiast po opuszczeniu autokarów na Piazzale Roma, zadają wiecznie to samo pytanie.
W katedrze msza, akurat z polskim księdzem, w naszym ojczystym języku. Wychodząc głównym wyjściem, patrząc w górę na prawo, widać weneckiego lwa – ponad tysiącletni symbol miasta, który z płaskorzeźby patrzy dumnie na co chwila wzbijające się chmary gołębi, z których te odważniejsze raz po raz przysiadają na ramionach spacerowiczów.
Granicę włosko-austriacką pokonujemy wieczorem. Austriacko-niemiecką w nocy. Neuschwanstein, pięknie oświetlony, rzeczywiście budzi bajkowe skojarzenia (był zresztą pierwowzorem zamku, który dziś stoi w Disneylandzie). Budynek-pomnik, który na kilkaset lat zruinował gospodarkę (nie byle jaką przecież) Bawarii, będący marzeniem i stanowiący fizyczny dowód na sny o potędze – nigdy nie mające szans na spełnienie – Ludwika II Bawarskiego. Zamek zachwyca, przede wszystkim położeniem. Wśród niemieckich szczytów i urwisk, wydaje się być jakby zawieszony w przestrzeni. Imponujące wrażenie musi robić również zimą. Dokoła las, cisza. Natura. Niedaleko górskie ścieżki, z których, w poza zimowe miesiące, obserwować można zarówno zamek jak i okolice z jeszcze bardziej imponującej perspektywy. Wszystko oczywiście w idealnym porządku. Doskonale zorganizowane. Dziwnie jest wczoraj być wśród Włochów, dziś wśród u naszych zachodnich sąsiadów. Banalne, ale jakże ciekawe doświadczenie kulturowe. Właśnie po doświadczenia, wszelkie, warto było jechać.