Michał Cyran: Co dalej na Wyspach?
Wielka Brytania już po wyborach. Wydaje się jednak, że wyniki niewiele rozwiązały. Najtrudniejsze dopiero przed Downing Street
Zgodnie z przewidywaniami zwycięzcą okazał się lider torysów David Cameron. Ilość mandatów jaką otrzymał nie daje mu jednak samodzielnych rządów. Laburzyści, chociaż zajęli drugie miejsce, będą w stanie utrzymać ster, jeśli uda im się zjednoczyć z liberałami. Gordon Brown wciąż podkreśla, że Wielka Brytania potrzebuje teraz stabilizacji i silnego rządu; nie jest to jednak wielkie odkrycie. W mniejszym lub większym stopniu powtarza to każdy polityk. Pytanie tylko: co zrobi przewodniczący New Labour?
Obóz Nicka Clegga nie zdobył takiego poparcia na jakie liczyli obserwatorzy i podekscytowani rosnącym poparciem zwolennicy Lib-Dem. Partia zdobyła mniej miejsc niż w ostatnich wyborach, co zapewne jest wynikiem ostatniego tygodnia, kiedy kilka punktów odebrał Cleggowi Cameron. Ten ostatni jeszcze ostatniego dnia przed wyborami, w ciągu 36 godzin zdążył objechać całą Wyspę, starając się przekonać niezdecydowanych do oddania głosu na konserwatystów. Jednak pomimo utraty kilku procent liberałowie nadal odgrywają istotną rolę w rozgrywkach w Westminster. Najważniejsza kwestia jaka dziś zajmuje analityków dotyczy tego, kto ostatecznie pokieruje krajem.
Skoro żadna partia nie zdobyła absolutnej większości, zgodnie z brytyjską tradycją pierwszeństwo w tworzeniu rządu otrzyma obecny premier Gordon Brown, nawet w przypadku gdy jego partia, nie objęła prowadzenia w większości okręgów wyborczych. W tym punkcie pojawiają się kontrowersje. Czy lider laburzystów będzie starał się utrzymać ster, czy odpuści, jak chciałby tego niektóre gazety; choćby „The Sun” nawołujący do dymisji Browna.
Liberałowie, mający około sześćdziesięciu miejsc w parlamencie, jeśli zechcą utrzymają New Labour u władzy. Pytanie czy obecny premier jest w stanie przystać na wszystkie postulaty wysuwane przez Clegga. Temu ostatniemu chodzi między innymi o wprowadzenia proporcjonalnego prawa wyborczego w miejsce tradycyjnego prawa większościowego, które jest niekorzystne dla mniejszych partii, dymisję Browna oraz przejęcie kluczowych resortów przez Lid-Dem. Jak widać Żółci mają dość wysokie wymagania i wielu komentatorów twierdzi, że laburzyści nie będą w stanie pójść na tak daleko posunięte ustępstwa. Inna sprawa, że gdyby udało się im jednak doprowadzić do koalicji, ta prawdopodobnie nie przetrwa długo. Liberałowie, wiedząc jak wiele zależy od ich mandatów, będą zbyt często zabiegać o decydujący głos, a tego nie wytrzymałyby ambicje laburzystów. Jeśli nie dojdzie do porozumienia pomiędzy przeciwnikami torysów, wówczas władza przejdzie w ręce Camerona.
Lider konserwatystów, pomimo odniesionego zwycięstwa, znajduje się jednak w trudnej sytuacji. Koalicja z partią Clegga to dosyć ryzykowne rozwiązanie, a jeśli dojdzie do skutku, nie obędzie się w niej bez poważnych tarć. Jeżeli torys wybierze samodzielne rządy prawdopodobnie nie doprowadzą do żadnych głębszych przemian, ani do stabilizacji życia politycznego, a tego najbardziej potrzebuje dziś Wielka Brytania. Przypomnijmy: państwo obciążone jest deficytem równym 180 mld funtów szterlingów, a ponad 80 procent obywateli uważa swój kraj za coraz gorszy do życia. Cameron posługiwał się hasłem „broken society”, stawiając trafne rozpoznanie, ale nie proponując zbyt wiele jako lekarstwo. Tym bardziej teraz, pozbawiony absolutnej większości, wyzbyty jest również odpowiedniej siły decyzyjnej. Musi wybierać: z liberałami albo w mniejszości.
Dość prawdopodobny scenariusz to przedterminowe wybory. Najprawdopodobniej koalicja laburzystów i liberałów, jeśli taka powstanie, nie przetrwa zbyt długo, a samodzielny, mniejszościowy rząd torysów nie zaspokoi oczekiwać Camerona. Jeżeli konserwatyści wejdą w sojusz z Cleggiem, trudno przewidzieć czy nie skończy się to niebiesko - zółtym konfliktem interesów. W kolejnych, wcześniejszych wyborach przewodniczący torysów liczyłby zapewne na nieco lepszy wynik. Tylko jak pogrążona w kryzysie Wielka Brytania wytrzyma najbliższe miesiące?