16 sierpień 2011
-
Miłosz J. Zieliński
Szwecja oddała sprawiedliwość trzem byłym bałtyckim republikom sowieckim. Premier Fredrik Reinfeldt 16 sierpnia na spotkaniu z szefami rządów Litwy, Łotwy i Estonii przeprosił za to, że Szwecja przez kilkadziesiąt lat akceptowała sowiecką dominację w Wilnie, Rydze i Tallinie. Motywy działania Szwecji nie wynikają jednak tylko z pobudek moralnych.
Zajęcie Litwy, Łotwy i Estonii przez wojska radzieckie w 1940 roku (w następstwie paktu Ribbentrop-Mołotow) nigdy nie zostało uznane przez tamtejsze elity niepodległościowe i gros opinii publicznej. Szwecja tymczasem, realizując politykę neutralności, w obliczu klęsk niemieckich na Wschodzie już w 1944 roku uznała przynależność trzech państw do Związku Sowieckiego. Wydarzenie to było tym bardziej bolesne, że Szwecja znalazła się w gronie państw, które jako pierwsze uczyniły ten krok, co nie przysporzyło jej powodów do dumy. Co więcej, szczególnie trudna do wytłumaczenia i nieprzysparzająca powodów do dumy była ekstradycja około 170 żołnierzy litewskich, łotewskich i estońskich do ZSRS.
Od tamtego momentu próżno było szukać wzmianek o prawie do samodzielnego bytu państwowego Litwy, Łotwy i Estonii w oficjalnych publikacjach szwedzkich (np. podręcznikach szkolnych). Mało tego, czasami można było odnieść wrażenie, że nawet niepodległość w okresie dwudziestolecia międzywojennego była niezauważana.
Gdy w drugiej połowie lat 80. ruchy narodowe w ZSRS rykoszetem wpisały się w politykę gorbaczowowskiej pieriestrojki i zaczęły odżywać, Szwecja stała się jednym z ich największych orędowników i pomocników właśnie nad Niemnem, Dźwiną i Zatoką Fińską. Już w latach 90. to właśnie Sztokholm był reprezentantem Wilna, Rygi i Tallina w wielu instytucjach europejskich. Wspierał głównie ich starania o członkostwo w Unii Europejskiej i NATO, przy okazji budując podstawy swej obecności gospodarczej na wschodnich wybrzeżach Bałtyku. Z tych powodów mówienie o kontrowersyjnych kwestiach historycznych nie należało do politycznego bon tonu.
Od pewnego czasu zaczęły jednak pojawiać się i przybierać na sile głosy na rzecz rozliczenia się Szwecji z niechlubną przeszłością. Zważywszy na obecną sytuację, można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, gdyby nie kryzys gospodarczy, na podobne słowa z ust Reinfeldta lub innego szwedzkiego urzędnika wysokiego szczebla trzeba by poczekać znacznie dłużej. Gdy ponad trzy lata temu pojawiły się pierwsze oznaki spowolnienia gospodarczego, które w Litwie, Łotwie i Estonii szybko przerodziły się w zapaść ekonomiczną (PKB w każdym z tych krajów w 2009 roku spadł o kilkanaście procent), na cenzurowanym znalazły się banki i inne instytucje finansowe. Wśród nich prym wiodły (i jest tak nadal) firmy skandynawskie, które spotkała fala krytyki za popieranie ryzykownych operacji finansowych i lekkomyślną politykę kredytową. Sytuacja była na tyle poważna, że w 2010 roku, gdy już udało się opanować kryzys, przedstawiciele rządów państw nordyckich i bałtyckich podpisali porozumienie NB-8 o koordynacji w kwestiach nadzoru nad instytucjami świata finansów. Banki takie jak Swedbank czy Danske Bank, wydały poważne sumy na ocieplenie swojego wizerunku i odzyskanie zaufania klientów w regionie.
Dobrze się stało, że po wielu latach z ust szwedzkiego premiera padły słowa, które paść powinny już dawno. Uważam jednak, że stoi za nimi nie tylko przekonanie o ich moralnej powinności, ale także chłodna kalkulacja ekonomiczna. Utrata zaufania do szwedzkich (czy w ogóle skandynawskich) firm byłaby dużym ciosem dla państw nordyckich. Deklaracje Reinfeldta mają temu zapobiec poprzez odtworzenie dobrego klimatu wśród elit politycznych. Jeśli się to uda, Szwecja nie powinna obawiać się ograniczenia swoich wpływów gospodarczych w Wilnie, Rydze i Tallinie.
Na podstawie: lithuaniatribune.com, baltictimes.com