Jakub Wojas: Spokojnie, to tylko Europa "dwóch prędkości"
Nie wiadomo jakie skutki dla walki z kryzysem będzie miało porozumienie Niemiec i Francji w sprawie utworzenia specjalnego rządu dla krajów strefy euro, może jednak świadczyć o wciąż postępującej integracji tej grupy, a przez to groźbie Europy „dwóch prędkości” i utrzymania dyktatu Berlina i Paryża.
Przez wiele lat to właśnie te stolice nadawały ton Europie. Stamtąd pochodziły najważniejsze projekty, a żadna decyzja nie mogła się obejść bez ich zgody. Ten mechanizm doskonale się sprawdzał, gdy UE liczyła 15 krajów o podobnej sytuacji gospodarczej i zbieżnych interesach. Rozszerzenie w 2004 r., a potem w 2007 r. nieco zmieniło sytuacje. Nie wszystko, co dobre dla Berlina i Paryża było dobre dla nowych członków, a mechanizmy unijne dawały im skuteczne narzędzia do przynajmniej utrudniania realizacji francusko – niemieckich projektów. Pokazały to dobitnie batalie nad kształtem Traktatu Konstytucyjnego czy Lizbońskiego. Z czasem też sama współpraca między dwiema najważniejszymi europejskimi stolicami nie układała się już tak dobrze.
Zaistniała naturalna potrzeba szukania trzeciej „europejskiej lokomotywy”. Za czasów Chiraca i Schroedera do wielkiej dwójki miała dołączyć Hiszpania. Jednak Madryt pod rządami socjalistów wyraźnie zmarnował swoją szanse. Po dojściu w Niemczech do władzy koalicji CDUCSU FPD Berlin zwrócił się w stronę Warszawy. Wychodzono z założenia, że Polska utrzymując wzrost gospodarczy, konsekwentnie niwelując różnice cywilizacyjne do bogatych państw Zachodu, a także prowadząc sprawną dyplomacje oraz nadal posiadając dużą zdolność koalicyjną w Unii, w perspektywie 10 lat stanie się bardzo ważnym graczem na arenie międzynarodowej. W rezultacie pierwsza wizyta nowego szefa niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle odbyła się w Warszawie, ponadto w samej umowie koalicyjnej pojawił się zapis o rozwoju współpracy ze wschodnim sąsiadem. Jak dotąd udała się reaktywacja Trójkąta Weimarskiego na szczeblu prezydenckim, jednak znaczących dla Europy projektów wciąż jak na lekarstwo. Niemiecka dyplomacja zasłania się kryzysem w strefie euro, który rzeczywiście stanowi chyba największy do przezwyciężenia problem w historii Wspólnot Europejskich.
Kryzys, który nie daje spokoju całej Europie może zaważyć na istnieniu wspólnej waluty. Francja od dłuższego czasu próbowała forsować projekt utworzenia rządu eurolandu. Jeszcze do niedawna przeciwnikiem tego pomysłu obok Szwecji i Polski były także Niemcy, lecz stale pogarszająca się sytuacja skłoniła Berlin do zmiany decyzji. Tak powstał pakt na rzecz konkurencyjność, który został mocno skrytykowany przez wiele państw podczas lutowego szczytu UE, co nie przeszkodziło jego utworzeniu. Polska obawiając się wypaść poza główny nurt europejskiej polityki wywalczyła sobie w nim miejsce pomimo, że nie należy do krajów euro. Obecna propozycja Berlina i Paryża budzi u niektórych już większą obawę o powstanie Europy „dwóch prędkości”. Strefa euro w celu polepszenia swojej sytuacji gospodarczej, która łagodnie mówiąc nie jest wesoła, będzie pogłębiać integracje, tymczasem pozostali członkowie nie będą już mieli żadnego wpływu na najważniejsze decyzje gospodarcze w Unii. Pośród państw spoza grupy widoczne są dwie tendencje: jedna reprezentowana przez Wielką Brytanię, która idzie własną ścieżką i nie chcę się mieszać w sprawy euro strefy i druga prezentowana m.in. przez Polskę i Danię, które chcą uzyskać jak największy wpływ na to co się dzieje w eurolandzie. Polska próba uczestnictwa w posiedzeniach krajów tego obszaru nie powiodła się. Choć minister Rostowski został na nie zaproszony, zrezygnował z powodu silnego sprzeciwu Francji. Integracja w ramach tej grupy po części jest na rękę Berlinowi i Paryżowi, gdyż łatwiej narzucać swoje zdanie 17 stolicom niż 27, ale jest też druga strona medalu. Sytuacja na obszarze wspólnej waluty jest na tyle zła, że procesy integracyjne to po prostu konieczność. Problem jednak w tym, że wymaga to realnych działań i też pieniędzy, a z tym przed wyborami w Niemczech dużo gorzej. Ostatnia propozycja dotycząca euro rządu jest mocno mglista i wielu wskazuje na brak realnego przywództwa podczas tego kryzysu.
Polska nie posiadająca wspólnej waluty i wciąż jako kraj na dorobku ma ograniczone pole działania. Warszawa chcąc uzyskać lepszą pozycję w UE od czterech lat przyjmuje kierunek bardzo proeuropejski, opowiadający się za integracją i jednością Wspólnoty. W imię tego do tej pory z rezerwą odnosiła się do wszystkich pomysłów zacieśniania współpracy w grupie państw euro. Teraz, gdy pogłębiający się kryzys zmusił do weryfikacji swojego stanowiska, nasza dyplomacja zapowiada, że będzie namawiać pozostałe kraje do bardziej konkretnych działań. Europa „dwóch prędkości” może więc się stać nieunikniona. Mając na szali przyszłość strefy, a być może całej Unii a z drugiej nasze narodowe ambicje wybór staje się prosty. Warszawa w przyszłości i tak będzie musiała przyjąć wspólną walutę, i w naszym interesie jest dołączyć do dobrze zarządzanego organizmu. Według ministra Sikorskiego obecna sytuacja dla Polski przypomina nieco tą z czasu negocjowania traktatu nicejskiego. Jedyne o co teraz Warszawa mogłaby zawalczyć to o swoją przyszłą pozycje w strukturach eurolandu.
Pomimo, że sen z powiek europejskim dyplomatom spędza kryzys euro grupy, wcale to nie musi oznaczać całkowitego wypadnięcie Warszawy z głównej europejskiej rozgrywki. Niedługo rozpocznie się batalia o przyszły unijny budżet, w Parlamencie Europejskim czeka do przeprowadzenia pakiet sześciu przepisów (tzw. sześciopak) dotyczących zarządzania gospodarką, będzie także październikowy szczyt dotyczący wzrostu gospodarczego, szczyt państw Partnerstwa Wschodniego i szansa na przypomnienie o wschodnim wymiarze UE, problemy strefy Schengen, polityka obronna UE oraz zbliżający się przełom w Libii i to jest miejsce na popis naszej dyplomacji.