Michał Cyran: Co po populizmie?
W Holandii szybuje Wilders, na Węgrzech wzlatuje Jobbik. Słupki populistów zaczynają rosnąć. I bardzo dobrze!
Słowo ‘populizm’ stało się w pewnym momencie dziennikarskim wytrychem. Podnoszące łeb nacjonalizmy europejskie i sprzyjający im okres kryzysu gospodarczego stawiają co jakiś czas znak zapytania przy idei zjednoczonej Europy. Po ubiegłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego sporo osób przecierało oczy ze zdumienia, gdy widzieli jak dotychczasowy margines sceny politycznej zaczyna się rozpychać, zajmując coraz wygodniejszą pozycję. W Brukseli i Strasburgu pojawili się nagle reprezentanci obozów, pochodzący z przeróżnych części Starego Kontynentu, przed którymi dziennikarze stawiali etykietę populistycznego rodowodu. Byli ubrani w drogie garnitury i jak sami mówili – reprezentowali lud. Dodajmy, że to lud rdzenny, stojący wyraźnie w opozycji wobec obcych, którzy zdaniem wspomnianych polityków winni są wszelkim chorobom trawiącym Europę od wewnątrz.
Zanim do urn pójdą Holendrzy, wcześniej zrobią to Węgrzy. Populiści i tym razem mają się dobrze, ale tutaj kontekst jest nieco inny od tego spod znaku tulipana. Od momentu demonstracji, które przepłynęły przez ulice Budapesztu prawie cztery lata temu, po tym jak wyborcy usłyszeli słowa premiera na temat opłakanego stanu gospodarki, poparcie dla będących u steru socjaldemokratów zaczęło nurkować. Nic dziwnego – partia prowadziła politykę pozbawianą koncepcji, poskładaną z chaotycznych ruchów przy braku zdecydowania. Jej lewicowość często okazywała się jedynie pustym sloganem, za którym stał bezideowy trup. Pęczniejące frustracje obywateli świetnie wykorzystali populiści z Ruchu na rzecz Lepszych Węgier, częściej znani jako Jobbik. Podczas gdy rządzący ignorowali krytyczne głosy Węgrów, rzucając od czasu do czasu obietnicami i tonąc przy tym w kolejnych aferach, populiści przyszli w samą porę. Przedstawili alternatywę wobec trwającego letargu, przenosząc jednocześnie ciężar dyskusji na kwestie etniczne. Wymachiwali flagami nawiązującymi do faszystowskiej partii Strzałokrzyżowców z okresu II wojny światowej i obiecywali poprawę, jeśli tylko uda im się pozbyć wszystkich obcych, przede wszystkim Romów. To wystarczyło. Stan gospodarki, jak i piętrzące się konflikty narodowe, choćby z sąsiadami z północy, pchnęły Węgrów w objęcia demagogów. Ci nie udźwigną co prawda realnych problemów, jednak wymyślą zastępcze, wtaczając na polityczną scenę wybór, którego tak ostatnio brakuje nie tylko nad Dunajem. Jobbik nie ma co liczyć na kwietniowe zwycięstwo. Jego konkurent – Fidesz, jest zbyt silny. Radykałowie, wspinając się coraz wyżej, przypomnieli jednak socjaldemokratom czym jest tożsamość, którą ci ostatni utracili dawno temu.
Populiści zdobywają kolejne punkty i zapewne nie jest to dobra wiadomość. Pochylając się jednak nieco głębiej zobaczymy, że jest w tym coś dobrego. Zakneblowane konsensusem partie, szczególnie lewicowe, stają się miałkie i bezpłciowe. Ich oferta tkwi w gorsecie politycznej poprawności, którą na dobre rozpoczęła strategia trzeciej drogi, popychająca prawie wszystkich europejskich socjaldemokratów w przepaść. Teraz widać skutki – powoli wykruszają się ostatnie lewicowe obozy będące u władzy w europejskich państwach. Prawdziwe problemy społeczne nie zostały wymazane, jedynie chwilowo ukryte, natomiast wynikające z nich frustracje stają się doskonałą pożywką dla demagogów. Partia Wolności i Jobbik dobrze o tym wiedzą, dlatego łatwo zataczają coraz większe kręgi. I bardzo dobrze. Jeśli dzięki temu partie przestaną wciąż budować konsensusy ponad podziałami i przypomną sobie o swoim rodowodzie, będziemy mieć w polityce realny spór, a zatem wybór, bez którego nie ma pluralizmu.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.