Nad Nilem dojrzewa wojna o wodę
W cieniu medialnego szumu wokół Iranu, na Bliskim Wschodzie dojrzewa inny, nie mniej groźny konflikt. Nie o atom ani ropę, chociaż też o energię. Nie o wymazanie kogoś z mapy świata w imię ideologii, ale też z „odwiecznymi, historycznymi prawami” w tle. To spór o podział zasobów Nilu, zwiastun wieszczonych przez futurystów wojen o wodę.
Kilka tygodni temu szef egipskiego MSZ, Mohamed Kamel Amr, wyruszył na tournée po Kenii, Tanzanii, Rwandzie, DR Konga, Sudanie i Południowym Sudanie. Co łączy te kraje? Leżą w dorzeczu Nilu, największej rzeki Afryki. I z wyjątkiem Chartumu, arabskiego sojusznika Egiptu, najchętniej odesłałyby do lamusa kolonialne reguły podziału jej wód.
Według traktatów z 1929 i 1959 roku Kair ma wyłączność na korzystanie z ponad 80% wód Nilu. Może też blokować projekty hydrotechniczne w krajach górnego biegu jeśli uzna, że w ich wyniku dopłynie do Egiptu mniej wody. Krajów, których rzecz dotyczy nikt nie pytał o zgodę. Pierwsze z nich (z wyjątkiem Etiopii) uzyskały niepodległość w latach 60. Dziś domagają się równego traktowania, swobody budów elektrowni i nawadniania pól wodą z rzeki. Nie przekonuje ich egipska mantra o „historycznych prawach”.
Sęk w tym, że ludzi i potrzeb jest coraz więcej, a wody nie przybywa. Już w 2017 80-milionowemu Egiptowi może jej zabraknąć w kranach. I naprawdę bez Nilu kraj upadnie. Kiedy Etiopia czy Uganda chcą coś znowu budować, Kair grozi wysłaniem bombowców. Albo obiecuje hojną pomoc i przyjaźń, byle nie ruszać status quo. Druga strona - podobnie. Raz napina muskuły, innym daje się udobruchać. I też naprawdę bez Nilu nie może iść do przodu.
W 2010 w Entebbe Etiopia, Uganda, Rwanda i Tanzania ogłosiły, że egipskie weto już nie działa i podpisały własny układ – równe prawa dla wszystkich, konsultujemy się z Kairem, ale to my decydujemy. Wkrótce dołącza Kenia. Spanikowani Egipcjanie przyjmują z honorami Josepha Kabilę, prezydenta Konga i obiecują co tylko mogą, żeby ten nie dołączył do „koalicji afrykańskiej”. W Nairobi oferują budowę setek studni. Podziałało do rewolucji na Tahrir.
Kiedy upadł Mubarak, Afrykanie uznali, że nadszedł ich moment. W lutym 2011 do buntu dołącza Burundi, Kongo uznaje egipskie obietnice za niebyłe, a Etiopczycy wbijają pierwszą łopatę na budowie Tamy Renesansu. Będzie mogła zatrzymać na raz tyle wody z Nilu Błękitnego, ile przepływa przez Egipt w rok. Kiedy w zrewoltowanym Egipcie ktoś się połapał, co się dzieje, do źródeł wielkiej rzeki ruszyła kolejna delegacja. Uzyskała tyle, że traktat z Entebbe nie wejdzie w życie póki w Kairze nie ma nowego prezydenta.
Gra na czas trwa. Kenii, czy Rwandzie rzecz idzie o rozwój, przyśpieszenie. Wspólnota Wschodnioafrykańska, lokalna kopia UE (zrzesza 6 państw regionu, akurat z dorzecza Nilu) przeszła kryzysowy rok 2011 z 5% wzrostem. Jej kraje chcą, by na satelitarnych zdjęciach w nocy jarzyły się światłem. Tak jak dziś egipska Delta.
Delta Nilu w Egipcie nocą. Źródło: Wikipedia
Kamel Amr wrócił wrócił z ze styczniowego objazdu zadowolony. Były uściski dłoni, ciepłe słowa, wspólne zdjęcia. Kilka dni później Ugandyjczycy otworzyli pierwszy blok nowej elektrowni Bujagali. Na tamie na Nilu Wiktorii. Kolejna, większa ma stanąć w Rosumo Falls. Jak na razie nie działają groźby, ani prośby. Dwie strony stoją na tak różnych pozycjach, że kompromis jest niemożliwy. Kolejne napięcia to kwestia czasu.
Izrael zastanawia się czy zbombardować instalacje atomowe w Iranie. W zaciszu gabinetów, podobne pytanie zadają sobie Egipcjanie. Czy już pora wysyłać myśliwce nad tamy w Etiopii i Ugandzie? Czy czekać aż Kair spowiją egipskie ciemności...